Gigantyczny wyczyn Starego Teatru
50 aktorów, z czego większość znakomitych, znanych i uznanych w całym kraju, wcielających się tu w blisko 150 postaci; 150 strojnych kostiumów z różnych epok i kultur; cztery i pół godziny akcji na scenie.
To "Rękopis znaleziony w Saragossie" Jana Potockiego, w
adaptacji i reżyserii dyrektora Teatru, Tadeusza Bradeckiego. W
Krakowie tylko on mógł się porwać na takie szalone i fascynujące przedsięwzięcie.
Rozmachowi scenicznemu odpowiada treściwy i pokaźny program do przedstawiania, z którego życiorys Jana Potockiego (przedrukowany z wydania "Rękopisu..." z 1857 r.) i błyskotliwy, choć nieco minoderyjny, esej samego Bradeckiego "W poszukiwaniu zagubionego pisma" - czyta się z przyjemnością i pożytkiem. Rzeczywiście, zdumiewająca to postać - Jan Potocki, jego życie i twórczość - wielki pan, uczony, pisarz, ekscentryk, melancholik, podróżnik gnany niepokojem. Tyleż elementów renesansowych, oświeceniowych, barokowych, romantycznych, sarmackich, europejskich w jego "Rękopisie...", której to opowieści prawdziwym bohaterem jest sam autor, pełnym najprzedziwniejszych bogactw umysłu i wyobraźni, zachwyceń i rozpaczy.
Cóż dziwnego, że to dzieło przyciąga twórców filmowych i teatralnych. "Rękopis..." był trzykrotnie filmowany, we Francji, Ameryce i Polsce, ale tylko ekranizacja Wojciecha Hasa odniosła kinowy sukces, świetnie oddając potęgę fantazji i wielowymiarową strukturę tego romansu szkatułkowego, czyli opowieści, w których mieszczą się dalsze opowieści, i tak dalej, a wszystkie te wątki narracyjne, związane w wielopiętrową całość, łączą się w zadziwiającą mozaikową panoramę ludzkiego losu.
CO z tym rozbuchanym ogromem począć na scenie? Toż to kolosalne ryzyko! Scenariusz przedstawiania, okrojony z kilku ważnych wątków, zawiera około trzech czwartych powieściowego materiału. Atoli reżyserowi to nie wystarczyło. Przedstawienie inkrustowane jest fragmentami następujących utworów: "Romantyczność" A. Mickiewicza, "Pieśń nad pieśniami" i "Eklezjasta", "Exegi monumentum" Horacego, "Parady" J. Potockiego, "Burza" i "Hamlet" Szekspira.
Od czytania listy obsady może zakręcić się w głowie. Powtarzają się parokrotnie najświetniejsze nazwiska, którymi można by obsłużyć kilka wieczorów teatralnych. Tymi to artystami, ułożonymi z nich sytuacjami, przedstawieniami w przedstawieniach zapełnił reżyser czas rozgałęziającej się akcji, całą scenę, przejścia wzdłuż i wszerz widowni, zaplecze widowni. Całość - barwna, rozdyndana i rozhukana, wielowarstwowa - runęła na widzów niczym rozpędzona lawina i pochłonęła ich szaleństwem piękna i bogactwa, aż przekroczyła granice wytrzymałości. Każdy epizod, każdy układ sceniczny - rozmigotany kolorami, rozedrgany uwodzicielskimi głosami, czule wypieszczony.
Niestety, nie ma czasu na delektację, bo oto wskakuje na scenę następna opowieść, a zaraz potem kolejna, i tak zagęszczają się te piękne segmenty, napierają teatralną urodą, niszczą odczucia dopiero co uchwycone, ustępują nowym w wydłużającym się łańcuchu obrazów, lecz nie łączą się ani nicią jednej fabuły, ani więzią głębszej myśli. Aż żal, że tyle wspaniałości artystycznych, tyle zaangażowania ludzkiego przepada w niemożliwym do zatrzymania, sypiącym się strumieniu wypielęgnowanych dziwności, bajkowych fantastyczności, bujnych zaplotów i dramatycznych zawęźleń... Szkoda, że pozostaje jedynie powierzchowne wrażenie, natłok i chaos przepysznych obrazów.
Podziw dla niewątpliwego wydarzenia teatralnego, dla nieprawdopodobnego wysiłku i żarliwości wszystkich twórców widowiska jakoś trudno pogodzić z brakiem głębszego przeżycia na widowni - przeżycia utopionego w przesycie. Estetyka jednak ma swoje prawa wyboru i rygory eliminacji - musi liczyć się z psychologią odbioru i granicami asymilacji. Nieokiełznany nadmiar kłóci się z koniecznością redukcji, dyscypliny i dominanty.
Ale napatrzeć się można w Starym Teatrze na cały rok. I zapragnąć czegoś zwięzłego i kameralnego, czegoś, co jednym, trafnym cięciem uderza ciszej.