Artykuły

Podśmiechowisko

Gdy przed czterema laty Olga Lipińska obejmowała warszawski Teatr Komedia, było w tym coś z wyzwania. Scena na ul. Sierpeckiej nie cieszyła się najlepszą opinią. Przytłoczona rutyną zespołu, osłabiona zamiłowaniem do tradycyjnych estetyk, miała jednak wierną publiczność. Jakakolwiek zmiana tego stanu rzeczy, przestrajanie sceny na inną wrażliwość i inny typ humoru, łączyło się z ryzykiem uszczuplenia widowni. Zabieg taki nigdy nie jest bezpieczny a w latach chudych, gdy coraz więcej teatrów ma lub miało problemy z widownią - nie mówiąc o problemach z zespołem - graniczy z zuchwałością. Lipińska podjęła jednak to ryzyko. Klucząc tytułami i obsadami, uzupełniając i wymieniając aktorów, zmieniła formułę Komedii na tyle, by coraz częściej myślało się o tej scenie jako o rzeczywistym teatrze Olgi Lipińskiej. Fredro zastąpił "Café Pod Minogą", Gałczyński "Wesele Fonsia". Folklor warszawski zapewne na tym stracił, teatr jednak zyskał.

Nie była to szybka metamorfoza. Scena przepoczwarzała się powoli. Sporo było poszukiwań, trochę błędów. Zwolennicy Lipińskiej, wyznawcy jej telewizyjnego kabaretu, zjawiska o radykalnej formule intelektualnej i estetycznej, niewątpliwie jednego z najciekawszych osiągnięć artystycznych naszej TV, zaczęli się już niepokoić o losy sceny. Była ona nadspodziewanie odporna na wpływy tego brawurowo komediowego, a równocześnie opartego na absurdzie genre'u, z jakiego składał się kabaretowy serial pani Olgi. Raz jeszcze naturalna inercja teatru, złożona z dziesiątków jego przyzwyczajeń, dała znać o sobie z całą siłą. Raz jeszcze wydawało się bez mała, że nec Hercules contra plures... Nie docenialiśmy jednak ani uporu, ani konsekwencji tej dyrekcji. Na początek piątego sezonu przygotowała Lipińska nie komedię, nie sztukę, ale - kabaret. Swój własny kabaret rodem z telewizyjnego gniazda, o takiej samej poetyce i bardzo podobnym sposobie kojarzenia, wygnany póki co z małego ekranu nie przez niechęć rzeczników elektronicznego medium, ale przez odmowę aktorów. Obraziwszy się na ten rodzaj przekazu na tyle długo omijali studia, że w dwójnasób opłaciła się autorce kontynuacja bestselleru na scenie.

Opłaciła się paradoksalnie, ponieważ właściwości dużej sceny są dla kabaretu znacznie trudniejsze od nieograniczonych bez mała możliwości telewizji. Od tych przenikań, magii montażu, od pełnej elastyczności i gęstości nastrojów. Sprawdzenie się w tych warunkach, zaistnienie na scenie pozbawionej naturalnych właściwości programu telewizyjnego, jest dla prezentowanego widowiska nie lada sprawdzianem. Aktor zostaje tu pozostawiony sobie. Literatura musi bronić się sama. Zostają przywrócone normalne prawa teatru i właściwości żywego kabaretu, w miejsce ułatwień, które daje montaż i kamera pospołu. "Śmiechowisko" - bo tak nazywa się program - przeszło tę próbę nadspodziewanie dobrze. Przetrwał genre, przetrwała estetyka i oparty na absurdzie rodzaj humoru. Treści zaś wyostrzyły sią nawet wyraźnie, i to wyostrzyły tak bardzo, że wysunęły się jakby na plan pierwszy. Ostro i bez ogródek, choć najczęściej w formie aluzji, atakuje się tutaj, a nawet antycypuje najbardziej aktualne niepokoje i niebezpieczeństwa, jakie w naszym życiu kulturalnym pojawiają się właśnie na przebywanym zakręcie. To, co w telewizji bywało słabością kabaretu - pewna przypadkowość, a czasem nawet miałkość tematu, bo przecież nie zawsze zdarzał się "Jubileusz" - na scenie zostało zastąpione ostrzem wypolerowanym, kierowanym nie ku marginesom.

W tekstach Marii Chrząszcz, Fedeckiego, Gałczyńskiego, Jareckiego, Osieckiej, Rewińskiego i Mickiewicza, nie mówiąc już o twórczości pisarskiej autorki programu, zostały ośmieszone przaśne tęsknoty i niepokojąco szerokie inspiracje, przyświecające temu ideałowi rozwoju i upowszechnienia kultury, który wyłania się właśnie zza najświeższych posunięć w tym zakresie. Przypomniane zostają znane skądś złudzenia - i to przypominane bez niedomówień, pełnym głosem. Nadspodziewanie poważne przesłanie początkującego na scenie kabaretu, głoszone w niezbyt stabilnych czasach wyraźnie i bez lęku, jest największym walorem "Śmiechowiska". Przydaje przedstawieniu aktualności i wagi.

Są to właściwości bezsporne. Oczywiste dla każdego, kto patrzy na "Śmiechowisko" jak na żywy teatr lub jak na tworzony na scenie kabaret. Niestety, tradycja małego ekranu niesie za sobą również zamęt kryteriów. To, co jest owocem sceny, oceniane bywa jak dzieło telewizji! Czynione są porównania, stawiane zarzuty. I to nie w kuluarach, lecz w prasie! Trudno o większe nieporozumienie. Oczywiście, na scenie tempo gagów i zdarzeń z natury rzeczy jest nieco inne, słabsze niż na ekranie. Nie ma tu czarodziejstwa magnetycznej taśmy, autor musi wejść i zejść ze sceny. To się czasem dłuży, ale - co z tego? A już wypominanie, że p. X na ekranie był jednak lepszy od p. Y na scenie, więcej ma związków ze sferą obyczajowości niż krytyki teatralnej. I nie należy na pewno do praktyk godnych polecenia. Tym bardziej, że mimo pewnego, dłużenia się I części "Śmiechowiska" aktorzy są na pewno zasługującą na uwagę częścią wieczoru.

Znacznie odmłodzony przez Olgę Lipińską zespół Komedii prezentuje się w tym widowisku jeszcze nieolśniewająco, ale na pewno obiecująco. Wywiązuje się przede wszystkim z zadania. Wciąga i bawi publiczność, a wyróżniająca się odwaga i ostrość krytyki istotnych niebezpieczeństw naszego kulturalnego new dealu nadaje mu znaczenia i jakby lotności. Treść jest tu ponownie ważniejsza niż forma, aluzja bardziej się liczy niż wykonanie. Tak było na estradzie zawsze, ilekroć mówiło się na niej coś ważnego, od Konia poczynając na Egidzie kończąc. Tak też jest i teraz, mimo pewnej jeszcze surowości zespołu i braku perfekcji, do jakiwj przyzwyczaiły nas tamte wzorce. Czyżbyśmy o tym zapomnieli?

Mimo jednak zastrzeżeń aktorzy przyciągają uwagę. Są elementem sukcesu. Nie wymienię wszystkich, ale aktorstwo Janusza Rewińskiego, który tak jak i na ekranie gra tutaj Dyrektora, zaskakując specyficzną vis comica - vis comica na poważnie! - i wyrazista komediowość Zofii Merle, śmieszność Tomasza Grochoczyńskiego, uroda i głos Iwony Biernackiej, precyzyjna sprawność Andrzeja Mrowca czy finezyjność gry Wiesława Drzewicza wyłamują się na pewno z obiecującej, lecz nieco anonimowej poprawności zespołu. Narzucają widowni swoją odrębność i indywidualną barwę.

I to jest również sukces Olgi Lipińskiej. Prezentacja obsady, która przejmuje bez trudu i realizuje bez uszczerbku trudną estetykę kabaretu opartego na aluzji i pure nonsensie.

"Śmiechowisko" jest więc przede wszystkim nową jakością Teatru Komedia. Momentem przejścia z jednego stanu w stan drugi. Z jednej tradycji i świadomości estetycznej, kształtowanej na twórczości Wiecha i Rapackiego, w tradycje i świadomość bardziej wyrafinowanej zabawy intelektualnej drugiej połowy XX wieku. W absurdalny świat Olgi Lipińskiej, zarysowany po czteroletnim oczekiwaniu wyraźnie i zobowiązująco.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji