Artykuły

Hrabiego romans ze śmiercią

Nowa premiera Teatru Narodowego, "Saragossa" Tadeusza Bradeckiego, w niczym nie przypomina inscenizacji wybranych epizodów "Rękopisu znalezionego w Saragossie", którą reżyser ten przygotował przed sześciu laty w Starym Teatrze. Krakowskie przedstawienie zdumiewało impetem i bogactwem. Dobrze pamiętam lekki nastrój, wdzięk, pastisz i humor tego spektaklu. "Saragossa" w Narodowym, czylii jak podano w podtytule, "romans sceniczny na motywach życia i powieści Jana Potockiego, jest autorskim spektaklem Bradeckiego, jego wizją ostatniego dnia życia hrabiego w majątku Uładówka na Podolu.

Tematem scenariusza i przedstawienia uczynił reżyser okoliczności towarzyszące samobójczej śmierci pisarza (11 grudnia 1815 roku). Niezwykłości i pikanterii temu tragicznemu wypadkowi przydaje fakt, że przez lata hrabia Potocki starannie szlifował oderwaną od cukiernicy srebrną gałkę, która zastąpiła mu kulę i którą strzelił sobie prosto w usta. "Saragossa" Bradeckiego ma ambicje rozjaśnienia powodów tajemniczej śmierci pisarza. Ale czy jej się to udaje?

Na scenie Jan hrabia Potocki, którego przyzwoicie kreuje Jerzy Łapiński, przeżywa wewnętrzny kryzys. Ten arystokrata, podróżnik, poliglota, oryginał, zwolennik nauki, poseł na Sejm Czteroletni, obywatel Europy jest świadkiem upadku idei oświecenia. Na arenę dziejów wkracza romantyzm, irracjonalizm i Historia. W osamotnieniu, w śnie i na jawie odwiedzają go widma z kart jego własnej powieści. Dotąd wierzył w objaśnialność zdarzeń. pisywał grube tomy o źródłach i korzeniach Słowiańszczyzny, systematyzował historię. Teraz, po latach, odwet bierze na nim świat fantasmagorii. Dla chorej żony spisywał po francusku kolejne opowiastki "Rękopisu znalezionego w Saragossie". Dawał w nich wyraz swemu "zaczadzeniu Orientem", fantazji, miłości do baśni i noweli, poczuciu formy i humoru, a wreszcie przywiązaniu do filozofii.

Tadeusz Bradecki próbuje na scenie powiązać w całość swoisty historiozoficzny traktat o życiu w czasach niepewnych, gdy dawne wiary upadają, rozum przegrywa, wartości stają się względne, a miejsce cnót zajmują emocje i wola mocy - z motywami z powieści Potockiego. Tworzy "fantazmatyczną" biografię duchową bohatera. W dwudziestu sześciu scenach stara się zawrzeć godziny ostatniego dnia życia Potockiego, rozpościerając zdarzenia w Uładówce na tle wydarzeń w nowoczesnej Europie. Stąd już w drugim epizodzie widz jest świadkiem kontrastu: obok prozy i zgrzebności, by nie rzec prowincjonalności kamerdynera Dzieciuszyńskiego (Krzysztof Gosztyła) i jurnej Justysi (dobra rola Aleksandry Justy) w salonie pojawiają się wiedeńskie gazety. Wszak dla hrabiego Potockiego świat nie ma granic. "A w Widniu - waltz" - woła żałośnie podczas lektury.

Nie zamierzam spierać się o kształt scenariusza, utkany z erudycyjnych cytatów. Czegóż tu nie ma? Obok fragmentów "Rękopisu...", cytaty z libretta opery "Don Giovanni" pióra Lorenzo da Ponte (Wiedeń 1787), dwa fragmenty "Sofiówki" Stanisława Trembeckiego, urywek "Romantyczności" Adama Mickiewicza, fragmenty ód "Exegi monumentum..." i "Do Leukonoe" Horacego, urywek Szekspirowskiego "Hamleta", a nawet biblijnej "Pieśni nad pieśniami" i "Eklezjasty". Gdyby tylko reżyser pozwolił zrozumieć ich funkcję. Obawiam się bowiem, że nie służą innym celom poza popisem erudycji. Może jeszcze wysokiej grze intelektualnej, parodii dzieł i nawiązań do utworów, kompozycji, postaci i wydarzeń historycznych. Wytrawny to miszmasz historiozoficzny, ale chyba niezbyt sceniczny.

Tło historyczne, żołnierze Napoleona, którzy po wtargnięciu drzwiami i oknami tańczą ze swymi karabinami, z trudem współgra ze scenami romantycznej fantasmagorii, np. spotkań i dysput Potockiego z don Balialem de Gehenną. (Z przykrością stwierdzam, że znakomita zazwyczaj Teresa Budzisz-Krzyżanowska w czarnym smokingu i meloniku przemawiająca z komody jak z ambony nie stworzyła tu wyrazistej, by nie rzec "demonicznej" postaci.) Szczytem pretensjonalności wydała mi się scena, w której Potocki pod wpływem wieści o wtargnięciu armii napoleońskiej biegnie ku kominkowi, by spalić dzieło filozoficzne Hegla. Jakoś drażni mnie to intelektualne zadęcie, zwłaszcza, że niewiele ma wspólnego z odsłonięciem tajemnicy samobójczej decyzji hrabiego Potockiego.

Przedstawienie "Saragossy" broni się jednak, zwłaszcza w pierwszej części. Sceny jałowego i samotnego życia Potockiego mieszają się tu z pastiszem i parodią motywów oraz scen z "Rękopisu...". Nie da się ukryć, że reżyser Bradecki bije tu na głowę Bradeckiego pisarza. W tej części Saragossa bywa dowcipna, teatralna, zaskakuje zmianami czasów i planów akcji. Bradeckiemu udaje się stworzyć prawdziwe perełki sceniczne, jak np. widowiskowa scena siódma (Zoto), o najuczciwszym i honorowym ze wszystkich rozbójników, ze świetną karykaturą starca w wykonaniu Mariusza Benoit.

Atutami spektaklu są - precyzyjnie punktująca zmiany rytmu i klimatu scen - muzyka Stanisława Radwana i urzekająca urodą, funkcjonalna scenografia Barbary Hanickiej. Autorka oprawy scenicznej zamknęła komnatę hrabiego po przekątnej rzędem wielkich okien. To właśnie za nimi zjawiają się widma i upiory - tam burzy się i wije nieprzyjazny świat zjaw. A przecież nie zabrakło w scenerii także akcentów orientalnych, wschodnich, i przepysznej wystawy opery rodem z baroku.

Zaletą przedstawienia są też dopracowane poszczególne aktorskie epizody, ale prawdziwy kunszt pokazuje na scenie zaledwie trójka artystów: Mariusz Benoit (jako Serra i Penna Velez), pełna delikatnego komizmu wynikającego z formalnej gry Anna Chodakowska (Maria de Torres i Księżna Medina Sidonia) oraz prześmieszny, dobry w każdym geście Andrzej Blumenfeld (zbój Zoto, a także Ibn Fafullach i Sangro Moreno).

W II części spektaklu jest już znacznie gorzej. Dygresje i historiozoficzne wtręty nużą, a tempo siada. Trzy i pół godziny romansu hrabiego Potockiego ze śmiercią to chyba trochę zbyt dużo. Nie przekonuje również finał, w którym doprawdy trudno zrozumieć motyw samobójstwa. Nie widać na scenie, by Potocki ładował broń srebrną kulką. Jego śmierć wydaje się nagła i nieuzasadniona, jak sen. A barokowy Anioł Stróż zjawiający się w komnacie (na teatralnym flugu) jest równie sztuczny, jak teatralne samobójstwo Potockiego.

"Saragossę" zobaczyć warto, choć przyznam, że nie ma w tym przedstawieniu ani wielkości myśli, ani teatru "Nocy listopadowej" Jerzego Grzegorzewskiego. Jest natomiast kawałek porządnego teatru, kilka znakomitych scen i rozmach inscenizacyjny. Szkoda tylko, że pytania, które stawia ten "smutny romans" przypominają z lekka wyrafinowane spekulacje.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji