Tramwaj zwany samotnością
Znana reżyserka filmowa Marta Meszaros przypomniała w krakowskim teatrze Bagatela jeden z największych teatralnych hitów XX stulecia, "Tramwaj zwany pożądaniem" Tennessee Williamsa. Sztuka amerykańskiego dramaturga jest utrzymaną w realistycznej konwencji opowieścią właśnie o pożądaniu. Do młodego, żyjącego w skromnych warunkach małżeństwa Stelli i Stanleya ni stąd, ni zowąd przybywa ta trzecia - Blanche, siostra Stelli. Jest życiowym bankrutem, chce zamieszkać u Stelli na stałe.
W sztuce Williamsa wiadomo, co jest motorem działania każdej postaci. Młodzi małżonkowie mogą ze sobą wytrzymać dzięki erotycznej fascynacji, Blanche, nie mogąc poskromić swoich żądz, straciła majątek i reputację, ale nic na to nie poradzi, dalej brnie, bo dzika siła jest potężniejsza od niej. Marta Meszaros, autorka tylu filmów, które obracają się wokół tajemnicy erotyzmu, podejmuje wyraźny dialog z tekstem Williamsa. "Samczemu" spojrzeniu autora na opisywany świat przeciwstawia perspektywę kobiecą.
Pierwszy zabieg to odarcie sztuki z erotyzmu jako siły mogącej porwać człowieka bez reszty. Wszystkie sceny zbliżeń, uniesień czy erotycznych spełnień przedstawione są tu chłodno, niczym zapis w policyjnym protokole. Stanley (Łukasz Nowicki) nie jest pociągającym brutalem, jakiemu kobiety nie mogą się oprzeć, tylko samcem, który wykonuje pewne zapisane prawem biologii czynności. Również jego żona Stella (Urszula Grabowska), mimo deklaracji słownych, nie sprawia wrażenia oszalałej z namiętności. Seks, do którego sprowadza się jej związek ze Stanleyem, jest raczej ucieczką niż poddaniem się pierwotnej, niepojętej sile.
Narysowane schematycznie postaci tych dwojga są tylko tłem dla Blanche, która w ujęciu Marty Meszaros, a przede wszystkim w interpretacji występującej gościnnie w Bagateli aktorki Starego Teatru Beaty Fudalej, staje się centrum spektaklu. Ta Blanche ma oczywiście przeszłość i ma wciąż pokusy - treść sztuki się nie zmienia. Ale rola Fudalej to tren bólu i samotności. Odtworzona z medyczną precyzją depresyjna osobowość jest krzykiem rozpaczy człowieka, który szuka oparcia w innej ludzkiej istocie. Seksoholizm, alkoholizm i wszelkie inne -izmy, którym ulega, płyną z tego jednego, jedynego źródła. Widz przez dwie i pół godziny obserwuje, jak wszelkie próby wyratowania się z piekielnej samotności pełzną na niczym albo odwracają się przeciwko bohaterce. Pytanie, jak przełamać wpisaną w ludzką egzystencję samotność, nie znajduje odpowiedzi - jedynym oparciem, jakie znajduje w końcu Blanche, jest pomoc opłaconego za swoją dobroć psychiatry.
Przekonywająca rola Fudalej trzyma ten spektakl. Szkoda jednak, że - kosztem zarysowania tej postaci - jest wypuszczenie przez reżysera całego powietrza z tekstu Williamsa. Wciąż wierzę, że można było
pokazać tren o samotności, nie każąc ofierze tej samotności poruszać się wśród ludzkich manekinów. Pisząc tak, nie wykluczam, że robię to po trosze jako męski szowinista, który pochyla się nad zdruzgotaną tkanką dramatu Williamsa i nad spłaszczonymi jak nos na szybie męskimi bohaterami tej sztuki - Stanleyem i Mitchem.