Artykuły

Pełna mozołu droga wędrowca

- Aktorstwo to zawód, który bardzo sprzyja poznaniu własnej osobowości. Z jednej strony pomaga zbliżyć się do siebie, a z drugiej oddala. Bo zanim człowiek dojdzie do siebie, musi przejść przez parę wcieleń - mówi STANISŁAWA CELIŃSKA, aktorka TR Warszawa.

Janusz Świąder: Śpiewała Pani w Teatrze na Woli: "Nie porzucaj nadziei". Czy to jest motto, idea przewodnia pani życia?

Stanisława Celińska: Dokładnie u Kochanowskiego brzmi to: "Nie porzucaj nadzieje". Bo jak porzucisz, będziesz idiotą. Płynie to z mądrego nakazu, jest takie konstruktywne, silne. Zachwyciłam się przed laty tym wierszem. Powiedziałam sobie: tak chcę żyć. Ale obecne moje motto brzmi inaczej: Czynić dobro, gdzie można. Wolność kochać ponad wszystko. Prawdy nigdy, nawet na tronie, się nie zaprzeć. Jest to wypowiedź Beethovena, który poprzez te słowa, stał mi się bardzo bliski. Może dlatego, że człowiek co jakiś czas potrzebuje pewnej siły. A Beethoven w swej konstrukcji, psychice wydał mi się bardzo silny. Wygrzebałam takie różne jego myśli i przyswoiłam sobie. Dają mi one pewne bezpieczeństwo, dodają energii, pomagają żyć, istnieć w moim zawodzie.

Ale podobno to w życiu trzeba grać, a nie na scenie?

W teatrze trzeba pokazać swoją wrażliwość. Teatr to świat zamknięty, uporządkowany ramami sceny, scenariusza, kostiumu. Profesjonalny aktor zmywa z siebie graną postać razem z charakteryzacją. Coraz lepiej mu to idzie. W życiu jest trudniej. Niczego nie da się zmyć...

Pozostańmy przy Pani profesji, o której powiedziała Pani, że aktorstwo to taka pełna mozołu droga wędrowca. Dokąd trzeba wędrować?

Do samego siebie. Aktorstwo to zawód, który bardzo sprzyja poznaniu własnej osobowości. Z jednej strony pomaga zbliżyć się do siebie, a z drugiej oddala. Bo zanim człowiek dojdzie do siebie, musi przejść przez parę wcieleń. Aktor w szczególności ma takie możliwości, gdyż z samej natury woli być kimś innym. Tak przynajmniej było ze mną. Widocznie nie byłam z siebie zadowolona, skoro wybrałam aktorstwo. Ale może nie tylko to. Może fascynowało mnie wchodzenie w inną skórę? Doprawdy, nie wiem, z czego to wynikało? Być może z głębokich kompleksów dzieciństwa, a może zafascynowana byłam innym światem, który sama mogę kreować?

Podobno ma Pani świątobliwy stosunek do sztuki, poczucie misji?

Pan Bóg dał mi na początku bardzo dużo, ale ja swój talent w pewnym sensie zmarnowałam. I musiałam wrócić do początku, do punktu zerowego. Nawet więcej - zostałam ukarana. Może trochę jak Hiob, z tym, że nie chcę porównywać siebie do Hioba, bo on był bardzo cnotliwy, a u mnie to gorzej wyglądało. Niemniej myślę, że przeszłam ciężką drogę, żeby wrócić do prawdy, zrozumieć, iż nie wolno marnować darów bożych.

Ależ na początku odnosiła Pani same sukcesy...

Rzeczywiście, wystartowałam świetnie. W 1969 r. Erwin Axer zaangażował mnie do Teatru Współczesnego, w którym były same znakomitości. I powierzył mi rolę Akuliny w "Potędze ciemnoty" Tołstoja. Zapytałam Axera: jak ma to grać? Odpowiedział: nie wiem, musisz sama sobie poradzić. Po jednym z przedstawień niechcący usłyszałam, jak mnie chwali.

Niebawem dostałam nagrodę w Opolu za piosenkę "Ptakom podobni", a wkrótce, po projekcji filmu "Krajobraz po bitwie" w Cannes, ktoś napisał, że należy mnie uhonorować obok Moniki Vitti.

Wspinała się więc Pani na szczyty w swojej profesji i miast się cieszyć, wstydziła się tej nagłej wielkości. Dlaczego?

Bo bałam się, że się rozpłynę w samozadowoleniu. Ech, myślałam sobie, trzeba pójść z kolegami na wódeczkę, rozpuścić w niej swoją wielkość. Moje kompleksy nie pozwalały mi poszybować. Adorowali mnie mężczyźni, a ja wciąż nie mogłam uwierzyć, że jestem atrakcyjna. Wszystkie rzeczy skończone, potwornie mnie męczyły, denerwowały. Uciekałam od tego i dojrzewałam głęboko w wierze, że prawdziwym szczęściem jest dawać. Ale mój zawód wymagał sporego egoizmu, skupienia się na sobie. Starałam się zagrać każdą rolę porządnie, bo pociągała za sobą kolejne propozycje. Jednak skupienie się na sobie, nie dawało mi pełni szczęścia. Kłóciło się z moja prawdziwą naturą.

Aż skonstatowała Pani, że jest wewnętrznie rozdarta. Ba, pojawił się taki okres w Pani życiu, że straciła pani kontrolę nad sobą, rodziną, sięgnęła po alkohol...

Tak, zaplątałam się w sieć, z której nie mogłam się wyplątać. Nie chcę o tym opowiadać, nie chcę rozdrapywać ran. Ale twierdzę, że od każdego dna można się odbić.

Kiedy się Pani odbiła i kto Pani pomógł?

Pomogła mi wiara w opatrzność. Zrozumiałam nagle, że nie jestem sama, że jest ktoś, na kogo mogę liczyć. Tym kimś jest Chrystus. Bardzo wierzę w jego łaskę i miłosierdzie. Jak zresztą w to, że dobro wysłane w jakimś kierunku, na pewno do nas powróci.

Czy czuje się Pani teraz silniejsza, bardziej niezależna?

W pewnym sensie. Muszę jeszcze zmienić swój wizerunek tak, abym była z siebie zadowolona, sprawna, bardziej efektywna w działaniu i bardziej wydajna jako kobieta.

A czy nie czuje się Pani przypadkiem samotna?

Oj, tak. Momentami nawet bardzo, ale wydaje mi się, że znalazłam sposób na swoją samotność. Człowiek jest samotny, kiedy nie może z nikim się porozumieć. Natomiast, kiedy poszuka sobie bratniej duszy, znacznie łatwiej zaczyna znosić samotność.

"Nieustannie uczę się człowieczeństwa" - mówi Pani o sobie. Na czym to polega?

Zapamiętałam słowa Simone, Weil, która ostrzegała, żeby nie zatapiać się w cierpieniu i nie rozszaleć w radości. Cieszę się więc drobiazgami i mówię sobie, że jutro będzie piękny dzień...

Na zdjęciu: Stanisława Celińska.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji