Pracownia Guślarza
Warszawa przyjęła lubelską inscenizację Mickiewiczowskich "Dziadów" Krzysztofa Babickiego owacjami na stojąco. Widzów urzekła konsekwencja inscenizacji, jej wyciszona, choć emocjonalna aura, a także kilka wybornych ról, na czele z Senatorem Ignacego Gogolewskiego, który tą postacią powrócił na scenę Polskiego, gdzie przed laty grał Konrada w pierwszej powojennej realizacji narodowego arcydramatu.
Nic więc dziwnego, że artysta złożył scenie symboliczny pokłon, wspierany w tym rytuale przez Jacka Króla, Gustawa-Konrada z inscenizacji lubelskiej. Entuzjazm doborowej publiczności (dawno na widowni nie widziało się tylu ludzi teatru) był tym większy, że stolica od dawna "Dziadów" nie widziała - ostatnia inscenizacja Krystyny Skuszanki (jeśli nie liczyć "Improwizacji" Grzegorzewskiego) miała miejsce pod koniec lat 80., a przy tym Krzysztof Babicki dowiódł, że teatr ma nadal w "Dziadach" coś nowego do znalezienia.
"Dziady" lubelskie zalecają się starannie przemyślanym wyborem wątków, zwartością scenariusza i spojonej z nim przestrzeni scenicznej. Babicki i Dobrzycki (scenografia) zbudowali znakomitą maszynę do grania "Dziadów". Doprawdy, trzeba dobrze przemyśleć koncepcję teatru otwartego Różewicza, aby cofnąwszy się ku romantykom zauważyć, jak blisko współczesnemu poecie do sedna otwartego dramatu romantycznego. Twórcy inscenizacji lubelskiej stworzyli otwartą przestrzeń działania, z centrum dla Gustawa-Konrada.
Oryginalnym odkryciem było odczytanie,,Dziadów" od końca, a ściślej od fragmentu poetyckiego Oleszkiewicza, należącego do Ustępu. Tenże Oleszkiewicz, na Guślarza wyawansowany, i jego pracownia, posłużyły za ramy i tło teatralnej opowieści. Mamy do czynienia z zabiegiem genialnym w swej prostocie: oto stos obrazów (ściślej: oglądanych od tyłu blejtramów), kilka przesuwanych sztalug i prycza, a także kilka przejść w czarnym tle horyzontu tworzą dekorację, która staje się pracownią artysty, cmentarzem, miejscem odprawiania obrzędu, mieszkaniem księdza, celą Konrada, kaplicą, salonem warszawskim, salą balową. Tak przemyślana przestrzeń wiąże widowisko w zwartą całość, umożliwiając rytmiczne i płynne przechodzenie z sytuacji w sytuację. Ma to jednocześnie głębokie uzasadnienie myślowe: cała przestrzeń jest przestrzenią podwójnie symboliczną - po pierwsze, symbolizuje proces narodzin świadomości indywidualisty, wadzącego się z samym Bogiem o rząd dusz, jest przestrzenią ukazującą biografię romantyka; po wtóre jest przestrzenią sztuki, pracownią artysty, swoistym laboratorium polskiej duszy, rekonstruowanej przez sztukę.
Akt pierwszy widowiska należy do Konrada. Już tradycyjnie z części IV "Dziadów" pozostały zaledwie okruchy - na tyle jednak czytelne, aby zasygnalizować dramat porzuconego kochanka. Waga spektaklu skupia się na scenach z części III, przy czym w pierwszym akcie koroną przedstawienia jest Wielka Improwizacja i scena egzorcyzmów. Jest to improwizacja bardzo emocjonalna i sugestywna, ale wyciszona, wyzbyta patosu, bliska współczesnej wrażliwości. Eksplozja emocji następuje dopiero w scenie egzorcyzmów, w której Jacek Król dotrzymuje kroku Andrzejowi Golejewskiemu.
Akt drugi konfrontuje podzielone społeczeństwo z kamarylą Nowosilcowa. Ciężar spektaklu przesuwa się w stronę demona zła - Ignacy Gogolewski jako senator czyni wszystko, aby nadać tej postaci nieco inny wymiar. Nie niwecząc wizerunku prześladowcy i nikczemnika, strachem podszytego (wspaniały monolog snu senatora, ukazał serio, bez komediowych akcentów, jak na przykład w pamiętnej interpretacji Jana Kurnakowicza), Gogolewski przełamuje tę postać rysem egzystencjalnego lęku. Po otrzymaniu wieści o nagiej śmierci profesora-zdrajcy, Nowosilcow, wbity w fotel, zdaje się być duchem nieobecny, poszarzały, działa niemal automatycznie, ogarnia go przerażenie przed niewiadomym, tym, co na drugim brzegu.
Pierwszy i drugi akt (poza wnętrzem pracowni) spaja postać księdza Piotra. Przerwa po scenie egzorcyzmów (i związany z nią spadek emocji) znika z chwilą, gdy ksiądz Piotr rozpoczyna swoje modły - widzenie. Rozdygotana wyobraźnia nawiedzonego mnicha udziela się widowni - dawno Andrzeja Golejewskiego nie widzieliśmy (niegdyś twórca przejmującej roli w warszawskiej realizacji "Do piachu" Różewicza). Jego ksiądz Piotr nie jest wcale pokornym braciszkiem, ale natchnionym posłańcem, kimś, kto przenika najtajniejsze strefy niewiadomego.
"Dziady" lubelskie mają swoje chropowatości, zwłaszcza w scenach zbiorowych - nie wszyscy dotrzymują kroku prowadzącym aktorom, niekiedy napięcie opada, czasem za dużo tu tzw. grania (zwłaszcza w salonie warszawskim), ale jako całość sprawiają mocne wrażenie. Ze sceny przemawia potężna wizja poetycka i jej główne pytanie: którędy do wolności człowieka? Każdy w swoją drogę, jak powiada żołnierz, prowadzący Konrada na zsyłkę.