Jasiukiewicz
Przez wiele lat aktor ten kojarzył mi się z sylwetkami herosów, bohaterów naszych romantycznych arcydram. Materiał tekstowy kusi zawsze w tych rolach aktora do eksplozyjnych wybuchów namiętności, do wokalnych popisów, kiedy to fraza niesie głos aktora ku coraz większym ekscytacjom, układa się sama w melodię, zachęca do tego, by bić spiżem w zasłuchane rzędy widowni. Jasiukiewicz ulegał tym pokusom: w "Mazepie", w "Śnie srebrnym Salomei", w "Dziadach". Zapewne, było mu tym łatwiej, że głos już z natury podzwania mu metalem, a i pobudliwość uczuciowa zdaje się być jedną z ważkich cech jego scenicznego temperamentu.
I kiedyś zobaczyłem go w radzieckim dramacie o rewolucji. Rzecz była o czerwonej flotylli, autor bodajże Prut, wrażenie ze sztuki nie musiało być najmocniejsze, skoro zatarło się całkowicie podczas tych lat kilku. A Jasiukiewicza pamiętam. Grał epizod czerwonogwardzisty, jedna maleńka scenka, zagrana jakże szeroko, każdy ton prawdziwy, charakterystyczność zelwerowiczowska. Potem czekałem już na każdą rolę, w której zobaczę tego aktora bez romantycznych koturnów, w komedii czy w farsie. Świetny był w "Onych" Witkiewicza, teraz gra Nozdriewa w "Martwych duszach". To zadziwiające, jak ten sam temperament, ta sama siła głosu zyskują nowy kolor w chwili, gdy zmienia się im zakres aktorskich zadań. Nozdriew - gubernialny hulaka, jeden z plejady tych co to włóczyli się z balu na jarmark, a z jarmarku na bal. Pełni fantazji i pijackiej weny, mali ludzie, którzy musieli zakłamać świat wokół siebie, by sami urosnąć w tym świecie. Jasiukiewicz rozgrywa swego Nozdriewa na jednej nieustannej salwie słów, partnerzy i widz nie mają czasu na złapanie oddechu, wciągnięci są w wir nozdriewowskiego harmideru, ulegają zniewalającej presji jego kłamstw. Salwa słów wsparta jest rytmem aktorskich gestów: Nozdriew szaleje po scenie, przestawia meble, obrywa rozmówcom guziki, potyka się o stołki i własne, splątane pijaństwem nogi. Sposób, w jaki Jasiukiewicz konstruuje ten wizerunek bohatera nie ma przy tym w sobie nic sztucznego, jest prawdziwy, mimo że aż tak bardzo komiczny. Komizmowi służy również kostium: wymięta fularowa chustka wysuwa się stale spod kamizelki, frak niby po gogusiowatemu modny zdaje się pękać w szwach, wąsy sterczą jak do ataku, kosmyki włosów lepią się od potu, który nie dziwi, skoro bohater w nieustannym jest ruchu. A linia tego ruchu jest n.b. lekko przestylizowana, po farsowemu zaostrzona: ona właśnie ma akcentować, że to wszystko gra. Że to aktor bawi się tak swoim Nozdriewem, bawi się razem z widownią.
Spektakl "Martwych dusz" w Teatrze Polskim jest w pełnym tego słowa znaczeniu widowiskiem aktorskim. Sugestywnie zarysowali swe role Gliński, Fijewski, Żabczyńska, Pietraszkiewicz, Dejunowicz, Jasiukiewicz przecież utrwala się w pamięci najmocniej. Jest nie tylko - jak inni - zabawny, jest tak bardzo odmienny od wizji, która przeciętnemu widzowi kojarzy się z nazwiskiem tego aktora. Tu mogłaby być pointa o sile transformacji, która od wieków stanowiła o rzeczywistym powabie aktorstwa, dozwalając aktorowi na stale nowe sprawdzenie samego siebie, a widzowi dostarczając radości z niespodzianek. Tyle że pointa pozostać musi w sferze teorii, jaki dziś teatr troszczy się świadomie o podobny płodozmian ról dla swoich aktorów? Jeden Świderski ma to szczęście (czy tę pozycję!?), że może sobie na podobny luksus pozwolić, zachwycając widzów w jeden wieczór jako kostyczny profesor Sierebriakow, w drugi - jako sędziwy lichwiarz-filozof, w trzeci - jako odwrócony tyłem do świata Sonnenbruch. Innych nazwisk już przecież wymienić nie sposób. Powielanie samego siebie stało się przeznaczeniem współczesnego aktorstwa. Swoją rolę odegrał tu i model nowej dramaturgii, i przekształcenie modelu teatru, który jeśli już chce dostarczać widzowi niespodzianek to raczej w sferze nowych idei, nie zaś kształtu aktorskich zagrań. Wszystko to prawda, i pewno tak być musi. Tylko czasami nie sposób opędzić się przed myślą, że warto próbować te wszystkie współczynniki pogodzić, a - być może - teatr byłby wówczas ciekawszy. Ostatecznie, niespodzianek nigdy w życiu za dużo...