Artykuły

Fałszowanie Szekspira

"Tragedia Koriolana" Williama Szekspira rozpoczyna się od sceny zamieszek wywołanych drożyzną i klęską głodu; inspiracją do opisania tego "konfliktu klasowego" była nie tylko historia rzymska, lecz także, a może przede wszystkim bunty głodowe w Anglii lat sześćdziesiątych XVI wieku. Chodziło zatem o ukazanie rzeczywistego problemu społecznego, choć Szekspir nie ograniczył się do prostego opisu współczesnych mu zdarzeń.

Przedstawiona przez niego diagnoza docieka przyczyn nieładu w winach zarówno jednostki, jak i nierządnego tłumu. Kiedy lud domaga się chleba, puste kiszki plebejuszy grają marsza, lecz te nieskładne odgłosy nie niosą żadnej treści, nie układają się w przekonującą narrację. Tłum szuka winnego; wrogiem ludu buntownicy obwołują Caiusa Martiusa, zwanego później Koriolanem, który wprawdzie zasłużył się ogółowi jako nieustraszony obrońca Rzymu, lecz nigdy nie ukrywał swej pogardy wobec tchórzliwych nędzarzy; jak sam mówił: szczurów Rzymu, kundli, zdolnych jedynie pożreć się nawzajem, gdyby nie trzymał ich w ryzach szlachetny senat. (Choć w naszych oczach racje Martiusa stawiają go w złym świetle, warto pamiętać, że w innej sztuce współtworzonej przez Szekspira taki sam zarzut postawi zbuntowanym londyńczykom dobrotliwy Tomasz Morus; jedyna różnica polega na tym, że Morus przemawia do zbuntowanych obywateli z "ojcowską" troską, podczas gdy Martius nie tai swej pogardy wobec nierozumnego motłochu).

W sukurs Martiusowi przychodzi jego przyjaciel Menenius Agrippa. Uspokaja lud znaną powiastką o brzuchu przemawiającym do zbuntowanych członków. Obdarzony głosem, syty brzuch z opowieści Meneniusa daje prawdziwy popis elokwencji; składnie dobierając słowa, przekonuje rebeliantów, że słusznie "jest spichrzem dla całego ciała". Wobec nadciągających wieści o wojennych zamiarach Wolsków nikt na szczęście nie ma czasu zastanowić się nad niepokojącym morałem tej przypowieści. Strach przecież pomyśleć, co musi wyniknąć z przeciwstawienia wielogłowej hydry (jak obrazowo przedstawia tłum Martius) państwu, którym włada nie królewska głowa, lecz obdarzony głosem brzuch. Brzuch w masce z otworami na oczy i usta; masce teatralnej udającej ludzką twarz. Można powiedzieć, że w tej sztuce wszyst-

[brak części tekstu]

drugiej strony obie strony konfliktu mają rację; mają ją godni pogardy plebejusze (nawet jeśli Martius nazwie ich psami, czyż nie jest prawdą, że nawet "psy jeść muszą..., że zboże dają bogowie - nie tylko dla najbogatszych"?) i ma ją pyszny jak diabeł Martius, który na własnej skórze doświadczy zmienności tłumu, podążającego ślepo za byle pogłoską. Wnikliwie przeprowadzona anatomia systemu politycznego, obnażająca zarówno arogancję władzy, jak i demagogiczne argumenty trybunów i nikczemność tłumu, to główny atut Szekspirowskiego tekstu, którego wystawienie mogłoby stać się wydarzeniem teatralnym. Autorzy przedstawienia w Teatrze Powszechnym zaprzepaścili jednak tę szansę.

Na początek, zamiast opisanej wcześniej introdukcji, wysłuchujemy łatwej do zro-

[brak części tekstu]

czesny E-dyl, elektroniczny sobowtór rzymskiego urzędnika, jest zatem wersją człowieka z plastiku, jakich setki codziennie donoszą o tym, co dzieje się w kraju i na świecie. Świergocące dzwonki telefonów, rzeczywistość zmieniona w medialny przekaz; wprowadzenie na scenę postaci narratora, który opisuje sytuację językiem depesz prasowych; obraz filtrowany przez ekrany monitorów i dźwięk przekłamany przez rozstawione na scenie mikrofony - to wszystko za mało, by dotknąć nerwu Szekspirowskiej tragedii, a jednocześnie obnażyć mechanizmy współczesnej władzy. Elektronika wydaje się zresztą raczej przeszkadzać, niż sprzyjać aktorom; abstrakcyjne obrazy znikają z ekranów monitorów w połowie przedstawienia, tak, jakby nastąpił jakiś błąd w Matriksie, sygnalizowany także przez niezrozumiały zanik pamięci Martiusa. A mikrofony, o których Andrzej Wajda powiedział kiedyś z przekorą, że zawsze służą kłamcom, tylko od czasu do czasu "podkradają" aktorom głosy, by za chwilę znów łowić ciszę, gdy mówca niebacznie robi krok do tyłu lub odwraca się bokiem.

"Koriolan" Gabriela Gietzky'ego nie rozgrywa się na ulicach, lecz w studiu telewizyjnym, w ministerialnych gabinetach i w sypialni bohatera, gdzie też króluje telewizor. Rugując ze sceny obywateli, reżyser powierzył rolę plebsu publiczności. Decyzję tę można by obronić, współczesna demokracja świetnie obywa się przecież bez obywateli, którzy rzekomo stanowią jej fundament, szukając sojuszników wśród wykreowanych przez siebie konsumentów. Martius (Sławomir Pacek) nie musi więc przepychać się pomiędzy plebejuszami i uciekać przed ich nieświeżym oddechem ("powiadają, że oddech proszących nędzarzy cuchnie silnie"); nie znaczy to jednak, że jego jedynymi antagonistami wystarczyło uczynić trybunów, przypominających sklepowe manekiny (Sicinius Velutus Marii Robaszkiewicz i Junius Brutus Zbigniewa Konopki), rozgadaną i dojmująco dokuczliwą, lecz wcale nie władczą matkę i najmniej ze wszystkich przekonującego przywódcę Wolsków; Aufidiusa (Dariusz Siastacz): cień żołnierza i fatalnego wręcz mówcę.

Przedziwnym zbiegiem okoliczności polskie wystawienia Koriolana zbiegają się zwykle z kampanią wyborczą (w 1995 roku, w przededniu kampanii prezydenckiej, Teatr Telewizji przedstawił znakomite przedstawienie z Andrzejem Sewerynem w roli głównej). Tak jest i teraz, choć w narracji Gietzky'ego tragedia pychy i tragedia polityczna zmieniły się w banalną historyjkę o niedojrzałości bohatera, pokonanego przez demagogów wykorzystujących do własnych, niecnych celów niedoskonałości systemu demokratycznego. Koriolan w wykonaniu Sławomira Packa nie jest bowiem ani wielki, ani mężny, ani szlachetny; nie zasługuje na miano pysznego wojownika. Jest raczej wyrośniętym chłopcem, lustrzanym odbiciem współczesnych teatralnych Hamletów, którzy nie potrafią wyzwolić się spod wpływu matki. Martius nie panuje nad emocjami. Bez powodu wpada w złość. Natomiast jego przeciwnicy to nie makiaweliczni przywódcy ludu, lecz pospolite kreatury; szukające tylkp własnej korzyści. Tyle że mierna gra aktorów nie wciąga publiczności, a do cna spowszedniałe przesłanie w żaden sposób nie kłuje sumienia widzów; Polacy od dawna wszak wiedzą (a najdobitniej potwierdzi to Sir Tobiasz Czkawka w nowym przekładzie "Wieczoru Trzech Króli" autorstwa Piotra Kamińskiego), że politycy to najpodlejszy gatunek ludzi; gorszy nawet od... Purytanów. Od nowej inscenizacji "Koriolana" można było oczekiwać o wiele więcej niż tylko takiego ukłonu pod adresem opinii publicznej. Stąd poczucie niedosytu.

O ile współczesne przedstawienia Szekspirowskich tragedii przybierają zwykle postać rodzinnej psychodramy, o tyle komedie najczęściej zmieniają się w niepokojące opowieści o tajnych zakamarkach podświadomości. Autorzy "Wieczoru Trzech Króli" w Teatrze Polskim najwyraźniej postanowili sprzeciwić się obowiązującej modzie. Słońce nad plażą Ilirii w "Wieczorze" Jemmetta zachodzi pogodnie, woda pryska spod nóg goniących za szczęściem kochanków; a iście błazeńskim popisom Księcia Orsina (Radosław Krzyżowski), hrabiny 01ivii (Agnieszka Grochowska), Violi beznadziejnie zadurzonej w Księciu i Sebastiana zafascynowanego urodą 01ivii (w rolę obojga bliźniąt, albo raczej jednej postaci, która jest androgenicznym amalgamatem, wcieliła się Lidia Sadowa), oraz świętoszkowatego Malvolia (Jarosław Gajewski) przygląda sie z dystansu Feste, prawdziwy błazen, ucharakteryzowany na cyrkowego klauna (Paweł Rrucz). Całości dopełniają muzyczne i filmowe cytaty. Mimika Malvolia przypomina tę z filmów kina niemego, a uczucia Księcia ilustrują tracące myszką szlagiery muzyki rozrywkowej, wśród nich kiczowate melodyjki w stylu country. Teatr Jemmetta kokietuje widza ironicznym dystansem wobec niekończących się powtórzeń i przeróbek wciąż tych samych wątków.

Wszystkie te środki miały zapewne posłużyć odkrywaniu głębszego sensu komedii Szekspira, jak wynika z deklaracji zawartej w programie przedstawienia. Dotyczy ona roli właśnie błazna, który, jak czytamy, "uczestniczy w kształtowaniu najważniejszej idei: pochwały sztuki teatralnej w teatrze życia". Tylko czy można wywieść taką pochwałę z gorzkiej przypowieści o ludziach niepotrafiących rozpoznać własnych uczuć? Szekspir nie bez powodu powierzył błaznowi najważniejsze i zarazem najbardziej aktualne przesłanie sztuki. Jest nim nierozumność języka: "nie mogę [nic] wyjaśnić bez użycia słów, a słowa stały się tak fałszywe, że brzydzę się wyjaśnianiem jakichkolwiek przyczyn za ich pomocą". Słowa, tak jak przebranie, kpią sobie bowiem z tego, kto próbuje się nimi zasłaniać: "słowa to prawdziwi nicponie, odkąd zastaw pozbawił je czci". W przedstawieniu Jemmetta refleksję Feste o wytartych i znikczemniałych słowach zastąpiły jednak dowcipy o "babie, która przychodzi do lekarza". Niestety, nieśmieszny klaun w teatrze życia to zupełnie co innego niż mądry błazen na scenie. Tylko temu drugiemu przyznajemy niezbywalny przywilej wyszydzania szaleństwa, do którego doprowadzają nas zmysły. Pozbawiony refleksji mądrego błazna, nawet brawurowo zagrany "Wieczór" nie zapadnie zatem w pamięci widza. Wrzucimy go do lamusa, gdzie podzieli los osłuchanych dowcipów.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji