Artykuły

Scena weryfikuje nasze umiejętności

- Kończymy studium z dyplomem szkoły policealnej i to nasz mały kompleks. Ale idąc do tej szkoły kompletnie o tym nie myślałem. Najważniejsza była dla mnie możliwość wystąpienia na deskach teatru - mówi BERNARD SZYC, solista Teatru Muzycznego w Gdyni, absolwent i pedagog Studium Wokalno-Aktorskiego, w którym 2 i 3 lipca odbyły się egzaminy wstępne.

Piotr Sobierski: Kto chce dzisiaj uczyć się w studium?

Bernard Szyc [na zdjęciu]: Przede wszystkim młode osoby po liceum ogólnokształcącym i maturze przypuszczające, że swoje zdolności mogłyby wykorzystać w teatrze. Kiedyś było więcej osób w starszym wieku, po spróbowaniu innej drogi, albo - w przypadku mężczyzn - po wojsku. To znacząca różnica. Inaczej pracuje się z dojrzałym mężczyzną, a inaczej z kimś, kto ma dopiero 18 lat. Ale powiedzmy sobie szczerze, młodsi mają lepszą szansę na start w musicalu niż ci którzy kończą szkołę w wieku 28 lat.

Kandydaci wiedzą, po co tu przychodzą?

- Profil tej szkoły jest na tyle wyraziście określony, że nie ma z tym problemu. Jesteśmy dość daleko od głównego ośrodka show-biznesu, jakim jest Warszawa, nie ma więc osób, które traktują to miejsce jako trampolinę do kariery "celebryckiej". Wiążą się z żywym teatrem i żywą publicznością.

Jak zaczęła się pana przygoda ze szkołą?

- W latach 80. Teatr Muzyczny był niesamowicie popularny. Jerzy Gruza [dyrektor w latach 1984-93 - red.] rozbuchał ten teatr i ściągał tytuły, których nie można było uświadczyć nigdzie indziej w Polsce. Przychodząc, czułem tę atmosferę, a na scenie widziałem mnóstwo młodych ludzi. To budziło moją zazdrość, ale i wielką potrzebę, aby w tym uczestniczyć.

Wszyscy absolwenci podkreślają, że to wspaniała szkoła, ale też nie kryją rozczarowania, że po czterech latach ciężkiej pracy nie mają przed nazwiskiem "mgr".

- Pomimo, że szkoła prowadzi taki sam kurs aktorstwa, jak szkoły dramatyczne, dodatkowo wzbogacony o zajęcia wokalne i szeroki program zajęć ruchowych, to nadal nie mamy statusu szkoły wyższej. Kończymy studium z dyplomem placówki policealnej i tytułem zawodowym - "aktor scen muzycznych". Do dzisiaj to nasz mały kompleks, ale np. ja przychodząc tu kompletnie o tym nie myślałem. Najważniejsza była możliwość przebywania w tej fascynującej przestrzeni.

W pana zawodzie ten tytuł chyba i tak nie ma większego znaczenia?

- Znakomicie posiadać dyplom Akademii Teatralnej, ale w późniejszej karierze zawodowej nikt nie pyta o oceny i indeks. Wychodzi się na scenę i tam weryfikują twoje umiejętności.

Dzisiaj przepustką do kariery są wszelkiego rodzaju "talent show". Jak przekłada się to na powodzenie szkoły? Przychodzi więcej utalentowanych ludzi?

- Być może tak, ale trudno to ocenić. Wielu kandydatów mówi, że przygotowywało się wcześniej do jakiegoś programu, rozwijało swoje umiejętności. Myślę, że to fajne i pożyteczne zjawisko. Chciałbym zresztą, aby osoby po takich programach trafiały do naszej szkoły. Ci młodzi, utalentowani wokalnie ludzie, po dodatkowym kursie ruchu i aktorstwa mieliby duże szanse zaistnieć na musicalowej scenie.

Podczas egzaminów wybieracie kandydatów pod kątem przydatności dla potrzeb teatru, czy szukacie po prostu najzdolniejszych?

- Te dwie sprawy są nierozerwalnie związane. Maciej Korwin, który jest dyrektorem studium i teatru, wie, kogo chce na scenę. Czasami ktoś jest wybitnie uzdolniony w jednym kierunku, np. ma świetne warunki głosowe - zdarza się, że go przyjmujemy. Gorzej, jeżeli ktoś nie ma ani słuchu, ani głosu. Wówczas pada propozycja - idź do szkoły dramatycznej.

Zresztą tak to powinno wyglądać wszędzie. Za dużo błędów popełnia się w naszym kraju na etapie kształcenia. Jeśli jesteś w akademii muzycznej, to liczy się tylko opera i muzyka klasyczna, jak w szkole aktorskiej - tylko mocny i ciężki dramat. A wystarczy otworzyć się na coś nowego, doszkolić w innych dziedzinach i można spróbować sił w czymś innym.

Zdarzają się pomyłki? Patrzy pan na scenę i zadaje sobie pytanie: dlaczego ta osoba ukończyła studium?

- Czasami tak bywa, ale bardzo rzadko. Już w trakcie kształcenia widzimy, kogo na co stać. Zawsze jest możliwość, że komuś coś nie wyjdzie, ktoś inny zatrzyma się w rozwoju, ale ewidentnych porażek bywa niewiele.

A kiedy adept staje się prawdziwym aktorem?

- To proces tajemniczy i bardzo długi. Doświadczeni mówią, że to, czy np. mężczyzna jest aktorem można stwierdzić po 10 latach jego bycia na scenie. Dyplom w ręku nie znaczy, że jest się aktorem. Ten zawód podlega ciągłej krytyce, wyzwaniom i samodoskonaleniu - każdego dnia zastanawiam się, czy się do tego nadaję. Ważne, aby mieć zaufanie do kogoś, kto widzi i mówi - dasz radę!

Jest pan związany z tą szkołą od ponad 20 lat. Jak zmieniła się przez ten czas?

- Ciągle słyszę: "za moich czasów było lepiej". Wiadomo jednak, że zmienia się rzeczywistość i musimy uczyć się w niej funkcjonować. Należy pamiętać, że to my teraz wychowujemy tych młodych. Zawsze mówię moim kolegom - najpierw daj przykład, potem wymagaj.

Teraz na aktorów czeka więcej pokus.

- Kiedyś studenci szkół teatralnych nie mieli co liczyć, że zostaną zwolnieni do filmu, serialu czy reklamy. Dzisiaj to norma. Słyszałem nawet, że np. na warszawską akademię trafiają ludzie, którzy studiują tylko po to, aby mieć lepszy start w innym zawodzie.

Ilu absolwentów zostaje w teatrze?

- Obecnie nasz zespół składa się w 85 proc. z absolwentów studium. Z 10 ostatnich roczników 52 proc. przynajmniej dwa lata miała etat. Głównie w Teatrze Muzycznym w Gdyni, ale też w Teatrze Muzycznym Capitol we Wrocławiu, warszawskiej Romie, pojedyncze osoby w Gliwicach i Chorzowie. Mamy też swoich ludzi w teatrach dramatycznych w Szczecinie, Rzeszowie, Radomiu, Zielonej Górze, Elblągu i Poznaniu.

Co ważne, 29 proc. funkcjonuje w zawodzie bez etatu, jako "wolni strzelcy", a tylko 19 proc. porzuca działalność artystyczną. Wiem, bo to badałem. Mamy wyższy niż po szkołach dramatycznych odsetek osób, które w pełni wykorzystują wiedzę nabytą w tej szkole.

Takiego wyniku nie osiąga chyba większość polskich uczelni.

- Jak powiedziałem, ludzie, którzy tu przychodzą, nie szukają zbytnio innych gałęzi realizacji, chcą być w teatrze. Warto pamiętać, że ta szkoła nie tylko uczy, ale daje możliwość praktyki. Nawet jeżeli ktoś nie pracuje w zawodzie, to był w teatrze, poznał jego życie, dotknął sceny. Ktoś, kto uczy się na uczelni, ma zazwyczaj tylko dyplom i nie wie, na czym polega teatr.

To wasz największy atut?

- Tego nie daje żadna inna szkoła. Teraz trwają prace nad włączeniem studium w ramy Uniwersytetu Gdańskiego, co pozwoli kończyć szkołę z licencjatem. Myślę, że to w połączeniu z wykształconym autonomicznym programem nauczania wpłynie na zwiększenie zainteresowania naszą szkołą.

Za pana czasów więcej osób zostawało w Muzycznym?

- Myślę, że było podobnie. To w dużej mierze zależy od rocznika, jeżeli grupa jest postrzegana jako dobra i jest angażowana często do spektakli, to potem łatwiej jej zostać w teatrze. Bywa tak, że z danego roku nikt nie zostaje przyjęty, ale zdarzało się, że cały rocznik dostawał etat. To wiąże się też z planami repertuarowymi teatru, możliwościami finansowymi i etatowymi. A teraz dodatkowo z rozbudową i tym, że powstają spektakle z mniejszą obsadą. To z kolei przekłada się na coraz większe wymagania, mniejsza obsada oznacza potrzebę jeszcze większej wszechstronności.

W Muzycznym to chyba najmniejszy problem?

- Kiedyś w teatrze był chór, balet i soliści, a teraz nie ma miejsca na taki podział. U nas "wszyscy muszą robić wszystko".

Danuta Baduszkowa mawiała - muszą grać, tańczyć, śpiewać.

- Ona zaczęła erę musicalu w Polsce i dzięki niej możemy dzisiaj mówić o tradycji naszej szkoły. Jeżeli gdzieś ogląda się spektakl muzyczny, to od razu widać, kto jest z Gdyni. Jest coś niezwykłego w tych ludziach, oni błyszczą na scenie - to opinia powtarzana przez wielu twórców. Zarówno Wojciech Kościelniak, jak i Jerzy Gruza zwracają uwagę na witalność, radość z grania, sprawność i brawurę tego zespołu. Kościelniak mówi, że jeżeli gdzieś robi spektakl, to ma go w głowie na 100 proc. i jeżeli aktorzy zagrają mu to na 90 proc., to jest szczęśliwy. W Gdyni zawsze wychodzi mu 120 proc. i myślę, że na tym polega geniusz tej szkoły.

***

Bernard Szyc - solista Teatru Muzycznego w Gdyni, reżyser i pedagog. Studium Wokalno-Aktorskie ukończył w 1991 r. Zagrał m. in. w "Chicago", "Footloose - wrzuć luz", "Kiss me, Kate", "Pięknej i Bestii". Obecnie można go zobaczyć m. in. w "Skrzypku na dachu", "Spamalocie", "Grease", "Lalce" i "39 stopniach".

**

Państwowe Policealne Studium Wokalno-Aktorskie

Zostało założone 10 października 1966 r. przez Danutę Baduszkową, wieloletnią dyrektor Teatru Muzycznego. Nauka w szkole trwa 4 lata. Dotychczas ukończyło ją ponad 350 absolwentów. W tym roku o 15 miejsc ubiegało się 130 osób, w roku ubiegłym na 20 miejsc było 178 chętnych.

Studium Wokalno-Aktorskie ukończyli:

Soliści i aktorzy Teatru Muzycznego: m. in. Grażyna Drejska, Renia Gosławska, Dorota Kowalewska, Karolina Trębacz, Łukasz Dziedzic, Marek Kaliszuk, Jerzy Michalski, Rafał Ostrowski, Andrzej Śledź i Tomasz Więcek, oraz m.in. Grażyna Brodzińska, Izabela Trojanowska, Jacek Borcuch, Wojciech Cygan, Jerzy Jeszke i Dariusz Siastacz.

***

Justyna Steczkowska - piosenkarka, która nie dostała się do studium. Mimo to po latach zagrała w spektaklu Teatru Muzycznego "Sen nocy letniej":

- Na początku komisja wysłuchała mnie z uwagą i wydawało się, że to, co zrobiłam, bardzo się podobało. Tak więc, kiedy po skończonych egzaminach okazało się, że mnie nie przyjęto, płakałam rzewnymi łzami. Poczekałam, aż komisja skończy pracę i udało mi się spytać jednej z pań, gdzie popełniłam błąd. W odpowiedzi usłyszałam, że jestem za dobra, żeby przyjęto mnie do szkoły. Spytałam więc, czy mogę grać jakieś "ogony" w teatrze, żeby pomimo wszystko nauczyć się czegoś innego, niż umiałam do tej pory. Ale pani powiedziała, że bez dyplomu ich szkoły niestety nie mogą mnie przyjąć. Mimo to nie żałuję, że tak się stało. Wydaje mi się, że ten czas wykorzystałam nawet lepiej, niż gdybym była uczniem. Założyłam własny zespół, prawie co wieczór grałam w jakimś klubie, zdobywając szlify na scenie i ucząc się rozpoznawać nastroje publiczności. Poza tym schudłam dziesięć kilo - straciłam stypendium, rezygnując ze studiów instrumentalnych, nie zawsze stać mnie było na jedzenie. To była niezła szkoła życia i przetrwania. Tego nie nauczyłabym się w żadnej szkole.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji