Artykuły

Witkowski oczami Siekluckiego. Rzecz o kontrowersji w teatrze

Wiem, że tę łatkę "prowokatorów" przypieczętowaliśmy w Teatrze Nowym moją ostatnią reżyserską pracą, czyli "Lubiewem". To rzeczywiście prowokujący temat, prowokująca literatura, i prowokująca forma. Ale ja zawsze staram się sięgać przede wszystkim do dobrej literatury. Cała moja praca jest związana z fascynacją daną książką, dramatem - mówi Piotr Sieklucki, reżyser, dyrektor Teatru Nowego w Krakowie, w portalu artysta.pl

Rzecz to o Gombrowiczu, Witkacym, Witkowskim czyli kontrowersji w Teatrze/ Kreacje, prowokacje w rozmowie z Piotrem Siekluckim.

Piotr Sieklucki, aktor teatralny, reżyser i scenarzysta. Współzałożyciel i dyrektor "Teatru Nowego" w Krakowie. Absolwent krakowskiej PWST. Laureat kilku nagród. Postać tyleż ciekawa, co kontrowersyjna. Słynie z odważnych inscenizacji, w tym interpretacji dzieł Michała Witkowskiego.

Paulina Kłeczek.: Porozmawiajmy o sztuce prowokującej. Witkowski, Gombrowicz, Witkacy... wybierasz niełatwe drogi? Zastanawiam się: dlaczego?

Piotr Sieklucki: To jest bardzo trudne pytanie, bo z tego można wywnioskować, że robię tylko prowokujące sztuki, a tak nie jest. Mam na koncie wiele "klasycznych" inscenizacji (ponad cztery w Kielcach i kilka w Krakowie). Choć, kiedy tak teraz o tym myślę, to rzeczywiście po skończeniu 30 roku życia nagle "skręciłem gdzieś w bok", w fascynację sadyzmem, okrucieństwem, wulgarnością. Ale to nadal nie jedyne, co dominuje w mojej sztuce. Któryś z redaktorów powiedział nawet, że to prowokacja dla samej prowokacji, nie widząc oczywiście żadnej mojej rzeczy.

Wiem, że tę łatkę "prowokatorów" przypieczętowaliśmy w Teatrze Nowym moją ostatnią reżyserską pracą, czyli "Lubiewem". To rzeczywiście prowokujący temat, prowokująca literatura, i prowokująca forma. Ale ja zawsze staram się sięgać przede wszystkim do dobrej literatury. Cała moja praca jest związana z fascynacją daną książką, dramatem, a nie służy tylko i wyłącznie temu, by kogoś sprowokować, zbulwersować. Choć i tacy ludzie też się zdarzają. Na przykład z "Pożegnania jesieni" Witkacego, we Wrocławskim Teatrze Współczesnym, ludzie wychodzili, kiedy na scenie ksiądz w napływie szaleństwa ciskał krzyżem o ziemię... Ale to też nie służyło tylko i wyłącznie prowokacji! To nie w tym rzecz! Jeżeli ktoś mówi, że ten teatr jest prowokujący, to ja odeślę go do literatury i powiem, że sama literatura jest prowokująca, sam Witkacy jest prowokujący, i Witkowski i Gombrowicz i Markiz de Sade, to znaczy, że co? Że księgarnie sprzedające takie pozycje są księgarniami prowokującymi? Owszem wybieram literaturę, która jest bardzo podobna tematycznie, stylistycznie, bo śmiało można powiedzieć, że Lubiewo Witkowskiego to język i wielkość Gombrowicza, Witkacego, Geneta. Przekraczanie granic przyzwoitości, obyczajowości jest dla mnie piękne. Teatr dla mnie to próba wejścia tam, gdzie na co dzień nie masz dostępu, bo brak ci odwagi. Brak ci śmiałości być sadystą, zachowywać się na ulicy jak Patrycja i Lukrecja z "Lubiewa", wyszydzić Boga, jak to czyni w naszej "Filozofii w buduarze" Markiz de Sade. Ile w nas ograniczeń, strachu , a ja chciałbym być seksualnie wyzwolony, być ekshibicjonistą, a zakrywam się na przyjęciach moimi mundurami! Być śmierdząco wyuzdanym mogę tylko w Teatrze! Dla mnie to coś znaczy, to ma jakiś sens.

Teraz przymierzamy się do pedofilii w Kościele, czyli do rzeczy przypuszczam, już najbardziej skandalizującej. Pewnie chciałbym być tym księdzem!?

P.K.: Czy myślisz, że polska, a zwłaszcza krakowska publiczność jest gotowa na tak odważny program?

P.S.: Myślę, że tak! Mamy sporo publiczności. Na nasze spektakle przychodzi masę ludzi, nie mamy miejsc, co prawda jest ich tylko siedemdziesiąt, ale na takie "Lubiewo" bardzo trudno jest się dostać. Myślę, że krakowska publiczność nie jest pruderyjna. Ona jest bardzo otwarta, bardzo rządna krwi na scenie. Pruderyjna jest władza. Problem polega też na tym, że jesteśmy w Krakowie, kościelnym mieście, gdzie jest mnóstwo księży, placówek, Kościołów - tu tkwi problem. Ale nie zapominajmy, że Teatrowi Nowemu nie uda się przecież rozbić największego teatru: Watykanu. Ale mierzymy się z tym tematem, bo jest on niezwykle ciekawy, wokół niego panuje zmowa milczenia, Kościół niechętnie przyznaje się do zbrodni niszczenia czyjejś niewinności, zamachu na czyjąś czystość. Spektakl nie będzie atakiem na Kościół. Będzie próbą zrozumienia ludzi, którzy opowiadają o swoim dojrzewaniu w katolickich sierocińcach. "Gniew dzieci" jest również o nadużywaniu władzy i o krzywdzeniu przede wszystkim. A życie jest za piękne, by się krzywdzić.

P.K.: Lubisz obnażanie? (emocji, prawdziwych oblicz, farsy... ?) Gdzie rodzi się pomysł na to, jakiego problemu dotknąć?

P.S.: Inspiracją jest literatura. Na przykład teraz do "Gniewu dzieci" przeczytałem, wymęczyłem i przeszukałem stertę książek. Adaptacja jest wynikiem lektury ponad dwudziestu książek tzw. literatury pięknej jak i naukowej. Czytałem zarówno literaturę, którą napisali księża jak i autorów, którzy chcieli uderzyć w kler! W adaptacji starałem się posiłkować takimi słowami, które pokazują racje obydwu stron. Przyznaję, że trudno było cokolwiek znaleźć, ale czasem warto było przeczytać jakąś złą książkę, w której nagle odkryłem dwa piękne zdania i wkomponowałem je w swoje "wypociny". Uważałem, że o pedofilii trzeba opowiedzieć językiem poetyckim, bo to jest najważniejsze w teatrze. Czy o trudnych, wulgarnych, wyuzdanych sprawach, można mówić językiem pięknym? Myślę, że tak. "Gniew dzieci" to całkiem autorski projekt. Zobaczymy jak się zakończy; czy nie spalą nam teatru.

P.K.: Co jest najtrudniejsze w pracy nad tego typu sztuką?

P.S.: Chyba przekonać aktorów. Najtrudniejsza jest praca z nimi. Jeżeli już powstaje scenariusz, który jest w twojej głowie i ty na ten scenariusz, jako reżyser, się zgadzasz, wybierasz Markiza de Sade'a lub Witkowskiego i pierwsze zdanie brzmi: "Pierwszy chuj jakiego miałem w ustach, to był za dworcem ruski żołnierz" i ciebie to zdanie nie gorszy, powiem więcej, działa jakoś na twoją wyobraźnię, to najtrudniejsze jest przekonać do tego, co cię nie kole w uszy, aktorów. Z "Lubiewem" miałem mały problem i myślę, że z Gniewem dzieci będzie podobnie, bo znaleźć dobrych aktorów, którzy zgodzą się na wszystko, żeby przełamać też swoje bariery językowe, jest trudno. Mam o tyle prościej, że tu w Krakowie, pracuje już od paru lat z tymi samymi aktorami i wiemy czego się po sobie spodziewać. Natomiast we Wrocławiu przez dwa miesiące, kiedy powstawał spektakl, to była walka. Walka, by uwierzyli, że warto. Oczywiście buntowali się. Ktoś nie chciał czegoś zrobić, inny twierdził, że godzi to w jego wiarę, ale w końcu doprowadziliśmy do pięknego finału. Obecnie zmienia się tam dyrekcja, a z tego jakie otrzymałem informacje, to spektakl pozostanie w repertuarze, czyli nowy dyrektor docenił, że jest to spektakl wart obejrzenia w tamtejszym Teatrze Współczesnym. To bardzo cieszy, ale początki, by przekonać aktorów są trudne.

P.K: To chyba jednak nie jest tak, że pierwszy raz spotykasz się z sytuacją, w której dyrekcja ma pewne obiekcje, co to wystawienia Twojej sztuki?

P.S.: Tak, rzeczywiście, teraz miałem taką sytuację w Kielcach. Sztuka nie była na uszy dyrektora (Piotra Szczerskiego), uznał, iż nie ma uzasadnienia dla pornografii na jego scenie, co było bzdurą kompletną, gdyż to nie o to chodziło. Wystraszył się złych emocji, jakie może budzić spektakl i wycofał moją pracę po miesiącu, ale jest to zrozumiałe, że się człowiek się boi. Boi o cokolwiek, o siebie, o widzów, o władzę, o aktorów. Jest tam już dwadzieścia lat dyrektorem, więc traktuje teatr jak swój dom, co -moim zdaniem- jest oczywiście niezdrowe. Teatry trzeba wietrzyć, o tym się zapomina... Nie było to nic strasznego, poza tym mieliśmy jeszcze miesiąc do premiery, ledwo wyszliśmy w próbach na scenę, a już nas ściągnięto.

P.K.: Czy związku z swoją pracą, dodatkowo jesteś dyrektorem teatru, spotkałeś się kiedyś z osobistymi przytykami?

P.S.: Nie. Zresztą w środowisku nikt ci tego nie powie wprost, naturalnie dochodzą do mnie głosy -donosy tzw. kolegów: "No nie... on jest p********. On i ten cały jego teatr, robią takie rzeczy, że powinno się ich zamknąć". Ale ludzie przychodzą na nasze sztuki, cieszą się, bawią. Przyjdziesz zobaczysz Lubiewo i nagle okazuje się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Najłatwiej jest się wypowiadać jako anonim, zamieścić gdzieś post, ale chodzi o to, by mieć odwagę powiedzieć komuś otwarcie, wprost: "nie podoba mi się twój teatr, bo uważam, że jesteś prowokujący i tylko po to to robisz, by wypromować swoje nazwisko". Kolego, powiedz mi to w oczy. Nasze "Lubiewo" zostało docenione, został nakręcony o nim program dla telewizji, teraz zostaliśmy zaproszeni na jeden z największych Festiwali - Prapremier w Bydgoszczy, zagraliśmy w kilku ważnych teatrach. Uważam, że "Lubiewo" jest ważnym spektaklem, ważnym głosem mówiącym o ludziach, o których zapomnieliśmy, że istnieją. Zapomniane stare cioty PRL-u zamknięte w starych gomułkowkich blokach. Poznałem kilka takich osób, które nie mają za co żyć; mają szczoteczki, których włosie rozchodzi się na wszystkie strony, bo ich po prostu nie stać na nic lepszego i cierpią z powodu swojego homoseksualizmu. Patrycja i Lukrecja w Lubiewie, one same prowokują, opowiadają o swoich seksualnych podbojach, o swoim "obciągu" na żołnierzu radzieckim. Prowokują, ale w gruncie rzeczy są bardzo nieszczęśliwe i o to tu chodzi. A ktoś mówi, że to tylko prowokacja. To niech sobie mówi! "Lubiewo" to sukces wspaniałych aktorów: Pawła Sanakiewicza czy Janusza Marchwińskiego, nieocenionego mecenasa sztuki w Krakowie, człowieka o wielkim sercu, którego miasto nigdy nie doceni, bo jak docenić kogoś, kto ma klub LGBT Cocon. Przecież to nieobyczajne, przecież zaraz napiszą, wyszydzą, wystrzępią języki o prowokacji. A Marchwiński jest przecież modelowym przykładem sponsoringu dla trzeciego sektora NGO; mógłby przecież podzielić się doświadczeniami z miastem, co robić z kulturą w dobie kryzysu, kiedy nie ma pieniędzy na sztukę! I takich mamy genialnych aktorów! I mamy też genialnego, polskiego choreografa i tancerza, Mikołaja Mikołajczyka i znanego na świecie scenografa Łukasza Błażejewskiego.

P.K.: Lubisz szok i prowokacje. Nie korciło cię, by wziąć jakiegoś klasyka i zrobić go po swojemu?

P.S.: Korciło, tak... Wiele razy myślałem o "Tytusie" Szekspira. Zresztą zrobiłem klasykę, przecież "TransAtlantyk" Gombrowicza jest teraz klasykiem.

P.K.: Nie o taką klasykę mi chodziło...

P.S.: Tak, tak... Chciałbym zrobić kiedyś "Wesele" Wyspańskiego. Na to przyjdzie czas. Mam jeszcze wiele pomysłów i sztuk, które chciałbym wystawić, np. "Prezydenta" Markiza de Sade'a, "Sto dwadzieścia dni Sodomy", ale nikt z dyrektorów nie chce się na to zgodzić. Do tego potrzebuję piętnastu, dwudziestu aktorów, u mnie może zgrać maksimum sześciu. Wychodzę z propozycją, ale wiem, że żaden teatr na to nie pójdzie, nikt się na to nie zgodzi... A może w końcu ktoś? Ktoś się na to odważy?

P.K.: Może się coś zmieni? Czy ramy, w których się nie mieściłeś, skłoniły Cię do założenia teatru?

P.S.: Chciałem mieć coś swojego. Skorzystać z możliwości, w której mogę sobie pozwolić na wszystko, zrobić de Sade'a i "Gniew dzieci"

P.K.: Czyli ramy były?

P.S.: No tak... Chcieliśmy mieć swoje miejsce, miejsce dla młodych, debiutów, miejsce szaleństwa, gdzie spokojnie możesz obejrzeć fajny spektakl i napić się dobrej wódki. Spędzić pół wieczoru na czytaniu dobrej książki, spotkać się z widzem. Gdzie wszystko się miesza. Gdzie masz swoje miejsce spotkań i to jest najcenniejsze.

P.K.: Podobno już na studiach miałeś problem ze swoją kontrowersją? Czy czułeś, że krakowskie PWST "blokuje" Cię w jakiś sposób?

P.S.: Nie, absolutnie nie. Rzeczywiście mieliśmy jeden mały problem, na drugim roku, kiedy wystawialiśmy "Grigę" i Anna Polony była oburzona naszą interpretacją. Twierdziła, że tak się nie godzi, że poszliśmy w szaleństwo, kabaret, dziadostwo... Ale spektakl jest do tej pory grany, ma się dobrze. PWST nie blokuje, nie wiem jak teraz, ale wtedy raczej starało się chronić studentów, chronić ludzi, indywidualności. Sporo też robiliśmy poza uczelnią, poza szkołą i to było fajne.

P.K.: Lubisz kontrowersje. Co sprawia Ci w nich największą przyjemność? Zakłopotanie ludzi, ich gniew?

P.S.: Hmm... Największą przyjemnością jest, kiedy publiczność dobrze odbiera Twoje rzeczy: śmiechem, płaczem, prawdziwymi emocjami. Nie lubię, jak ludzie wychodzą z moich spektakli.

P.K.: Wspominałeś, że tak się zdarzało.

P.S.: Owszem, ale rzadko, bardzo rzadko. Z "Lubiewa" jeszcze nikt nie wyszedł. Zdarzało się, że z de Sade'a i "Pożegnania jesieni" tak. No to nie cieszy... Uwagi krytyczne są najcenniejsze w mojej pracy, w końcu nie robię tego dla siebie. Dla siebie też, ale przede wszystkim z myślą o publiczności. Chcę dzielić się tym, co dla mnie najcenniejsze, a mam taką możliwość i chcę, by było to dobrze odbierane.

P.K.: Zmieniając temat, trafiłam ostatnio na Twojego bloga...

P.S.: O Jezu... Pisałem go jakieś dwa, trzy lata temu. Już nawet nie pamiętam, co na nim jest...

P.K.: Twój język stylem i manierą przypomina język Witkowskiego, Gombrowicza. Czy oni stanowią dla ciebie pewien wzór, do którego dążysz i się upodabniasz? Czy przez to, że jesteście podobni, tak dobrze pracuje ci się na ich dziełach?

P.S.: Takie porównanie słyszę po raz pierwszy, ale to miłe. Sam muszę go przeczytać po tylu latach. Z reguły jak coś czytasz swojego po tak długim czasie, okazuje się to niezwykle infantylne. Zapomniałem o tym, że on istnieje. Jak na niego trafiłaś? Chyba muszę do tego wrócić... ale rzeczywiście jest ślad, ślady zostają...

P.K.: Witkowski kiedyś powiedział: "Artysta ma prawo budować swoje literackie światy, bez pytania o pożytek społeczny!" Ty stwierdziłeś, że nie tworzysz sztuki dla sztuki...

P.S.:- Myślę, że tak. Temu ma służyć sztuka. Artyście właściwie wolno wszystko. Pamiętam jak ja na przykład wracałem z Rosji, miałem dwadzieścia butelek wódki. Celnicy rosyjscy mi to przepuścili, ale celnicy polscy wzięli mnie do pokoju, kazali pokazać wszystko co mam. W końcu przyleciałem spoza Europy, a mogłeś przewieźć tylko litr, a ja miałem dwadzieścia butelek tej wódki. Oni tak wypakowywali, wypakowywali, w końcu jeden mnie pyta: "Ile Pan tego ma?" Ja mówię: "No niech Pan już nie szuka, dwadzieścia butelek". No to pyta mnie, czym ja się zajmuje. Powiedziałem, że reżyserowałem w Rosji spektakl, ale polskiego autora. On: "AAAAAAAAAA! Artysta! To bierz Pan te butelki". Normalny człowiek musiałby oddać, oclić, w każdym razie miał by problem, a artysta może pozwolić sobie na dużo więcej, ale to wymaga też pewnej odwagi. To tak odpowiadając półżartem. Myślę, że Witkacy ma rację, gorzej by było gdyby wszyscy tak byli ułożeni, grzeczni, z przedziałkiem na głowie. Choć ja w gruncie rzeczy i tak jestem ułożony.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji