Legenda z morałem
Jest rzeczą powszechnie wiadomą, że społeczeństwo nasze nie żywi na ogół zbyt wielkiego szacunku dla skarbów swej własnej przeszłości, podobnie zresztą jak często nie szanujemy tego, co w ciągu lat ostatnich - nieraz kosztem ciężkich wyrzeczeń - udało nam się zbudować. Szczególnie jednak jaskrawe wydaje się lekceważenie bogactw naszej kultury. Zadziwiający jest ten pogardliwy stosunek, pozwalający nam kwitować wzruszeniem ramion dzieła mniej "sztandarowe" w twórczości danego artysty, idący często w parze z równie niezrozumiałą bałwochwalczą wprost czołobitnością w stosunku do wszystkiego, co przybyło z zagranicy. Zjawiska te ostatnio bardzo rażąco zaznaczyły się i w naszych teatrach, których repertuar w zbyt dużym stopniu składa się z utworów rekomendujących się przede wszystkim zagranicznym nazwiskiem autora.
Byłoby niesłuszne przypisywanie winy za ten stan rzeczy wyłącznie teatrom. Wprawdzie publiczność dość wyraźnie objawia swą sympatię dla polskiego repertuaru (zwłaszcza klasycznego) w formie masowego zapełniania widowni teatrów taki właśnie repertuar jej prezentujących, okazuje się jednak, że istnieją jeszcze inne czynniki, które starają się wpłynąć na teatry w kierunku wręcz przeciwnym. Oczywiście nie trudno się domyślić, o jakich czynnikach tu mowa: tak jest, chodzi tu o tych krytyków i recenzentów teatralnych, którzy z zadziwiającą lekkomyślnością postępują zupełnie tak samo, jak bohater znanej im zapewne Fredrowskiej komedii pt. "Cudzoziemczyzna".
Te wszystkie niewesołe refleksje (nie mające zresztą nic wspólnego z odkryciem Ameryki) nasunęły mi się przy lekturze głosów prasy poznańskiej w związku z wystawieniem na scenie tamtejszego Teatru Polskiego "Lilii Wenedy". Jeżeli bowiem można zrozumieć, że panu X czy Y nie podobali się wykonawcy, dekoracje czy w ogóle całe przedstawienie, to już trudne do pojęcia wydaje się, dlaczego ten sam pan X czy Y przy tej okazji wylewa przysłowiowe dziecko z kąpielą i odmawia "Lilii" prawa do życia scenicznego w ogóle, a na scenie poznańskiej w szczególności, zaś dla poparcia swych wywodów m. in. obrzuca niesmacznymi epitetami tak zasłużonego dla kultury polskiej uczonego, jakim był zmarły przed rokiem Juliusz Kleiner. Trudno to pojąć tym bardziej, że ów pan X czy Y równocześnie zachwyca się Brookowskim przedstawieniem "Tytusa Andronikusa", zupełnie jakoś zapominając, iż Anglicy nie tylko nie wstydzą się tego na pewno nienajlepszego utworu Szekspira, ale potrafili z niego zrobić arcydzieło sztuki teatralnej m. in. także i dzięki temu, że wszystkie dzieła Szekspira są w Anglii wystawiane i to ku zadowoleniu całego społeczeństwa i z troską o ich jak najlepszy kształt sceniczny. Wydaje się bowiem rzeczą niewątpliwą, iż tylko w oparciu o przebogatą tradycję sceniczną, jaką na scenach angielskich mają utwory Szekspira, geniusz Peter Brooka mógł stworzyć dzieło, tak pod każdym względem dojrzałe i piękne, jak wspomniane przedstawienie teatru ze Stratfordu.
U nas niestety sprawa wygląda trochę inaczej. Trzeba było Roku Mickiewiczowskiego, alby przypomnieć, że mamy wspaniały repertuar romantyczny no i dzięki temu prócz "Mazepy" i "Balladyny" zobaczyliśmy "Kordiana" i "Dziady". Rok Mickiewiczowski skończył się jednak i z nim przeminęła moda na romantyzm. Kto wie - może gdyby teatr poznański wtedy wystawił "Lilię Wenedę" - pochwalonoby go za ambicję i na sam spektakl spojrzanoby życzliwszym okiem.
Doprawdy, nie ma chyba na świecie drugiego kraju, w którym najwięksi klasycy rodzimej literatury byliby traktowani jak ubodzy krewni, tolerowani tylko z konieczności od święta!
Włączenie do repertuaru czołowej sceny poznańskiej od dawna nie wystawianego utworu Słowackiego jest faktem radosnym i teatr miał wszelkie prawo oczekiwać uznania za ambitny i niebanalny wybór i chęć pokazania publiczności, tej niedocenianej przez nasze teatry romantycznej tragedii. O tym, że wybór był trafny, świadczy zainteresowanie publiczności, która tłumnie zapełnia widownię. Recenzenci tymczasem rozdzierają szaty nad upadkiem teatru, który "już" przecież wystawiał Pirandella i Lorkę, a teraz gra... jednego z naszych największych poetów.
Nie chcę tu bynajmniej twierdzić, że nie można by się dziś pokusić o nową ocenę "Lilii Wenedy", która w niejednym zapewne odbiegłaby od utartej tradycji polonistycznej. Taka rewizja poglądów byłaby z pewnością niezmiernie ciekawa i pożyteczna. Wydaje się zresztą, że "Lilla Weneda" rewizji takiej obawiać się nie potrzebuje, gdyż może ona tylko wlać nowe życie w utwór niesłusznie zapomniany, albo wręcz lekceważony. Niestety próby takiej rewizji większość poznańskich recenzentów się nie podjęła, ograniczając analizę utworu najczęściej do twierdzeń kategorycznych w rodzaju "uosobienie ideowego mętniactwa", "wizje nekrofilskie" itp., przypieczętowanych cytatą z Wiecha.
Zapewne, daremnie byłaby szukać w "Lilii Wenedzie" tak dziś cenionych i modnych elementów bezpośredniej, publicystycznej wręcz aktualności - poza słynną wypowiedzią Ślaza o charakterze Lechitów. Mimo to bogactwo zawartego w niej materiału dramaturgicznego - pomimo jego niejednolitości pod względem wartości artystycznej i walorów scenicznych - dopuszcza wiele możliwości interpretacyjnych i jest tylko sprawą teatru, czy głos poety zabrzmi piękną retoryką, czy potrafi nas wzruszyć i porwać.
Raz jeszcze musimy wrócić do "Tytusa Andronikusa", patrząc na poznańskie przedstawienie "Lilii Wenedy" trudno bowiem oprzeć się wrażeniu, iż zarówno na samą decyzję wyboru właśnie tej tragedii jak i na kształt, jaki inscenizator starał się nadać widowisku, duży wpływ wywarł ów właśnie spektakl szekspirowskiego teatru ze Stratfordu. Nic w tym dziwnego: "Tytus Andronikus" zachwycił nas przecież nie tylko jako wspaniałe dzieło sztuki teatralnej lecz także jako swoisty model inscenizacyjny. W przypadku poznańskiej "Lilii Wenedy" powiązania te wydają się - i to trzeba podkreślić - szlachetnej natury. Nie mają nic wspólnego z mechanicznym, bezmyślnym naśladownictwem, lecz płyną z niewątpliwych podobieństw obu tragedii, a także z głęboko humanistycznej chęci obu inscenizatorów "budzenia współczucia" dla mordującej się wzajem w szale okrucieństwa i nienawiści ludzkości.
Starając się tragedię Słowackiego podporządkować takiej właśnie tendencji, twórca poznańskiego przedstawienia, Włodzisław Ziembiński, postanowił ukazać nam "Lilię Wenedę" w postaci legendy czy baśni z humanistycznym morałem. Ziembiński skrócił tekst (który dzięki temu zyskał na przejrzystości i konsekwencji w sposób na ogół dosyć zgodny z zamierzeniami reżysera), wydobywając na plan pierwszy fabułę tragedii, a więc historię Lilli Wenedy, walczącej o życie ojca i braci. W ten sposób klęska Wenedów stała się konsekwencją rodzinnych perypetii władców walczących ze sobą narodów. Nie ma tu miejsca na cuda i dziwy; siły nadprzyrodzone nie mają nic wspólnego z tym, co się w legendzie tej dzieje, a logiczny i konsekwentny rozwój wypadków uzależniony jest tylko i jedynie od zachowania się i poczynań jej bohaterów. Przesunięcie środka ciężkości tragedii z walki pomiędzy dwoma narodami na rozgrywki personalne jest niewątpliwie odstępstwem od tradycji inscenizacyjnych "Lilii" i mogłoby dać bardzo ciekawe rezultaty, gdyby reżyser konsekwentnie tę koncepcję zrealizował. Tymczasem Ziembińskiemu nie udało się doprowadzić do końca swoich zamierzeń inscenizacyjnych, co oczywiście musiało zatrzeć ideową i artystyczną wymowę spektaklu.
Przyczyną załamania się tak interesującej i chyba możliwej do zrealizowania linii inscenizacyjnej stała się niewłaściwa, często sprzeczna z założeniami ogólnymi przedstawienia a nawet niekiedy z prostymi zasadami logiki interpretacja niektórych postaci.
Reżyser zrezygnował - i chyba słusznie - z przeciwstawiania wątłych fizycznie Lechitów Wenedom, przewyższającym ich u Słowackiego bezwzględnie zaletami ciała. Dzięki temu np. Sygoń i Gryf są rosłymi rycerzami, nie ustępującymi postawą wenedyjskim bliźniakom Lelum i Polelum. Patrząc na nich możemy sobie świetnie wyobrazić zwycięstwo agresywnych Lechitów nad łagodnym ludem Wenedów. Gorzej jest natomiast z lechicką parą królewską.
Lech (gra go ceni cny i doświadczony artysta Jerzy Kordowski) pokazany nam został jako zahukany pantoflarz i niezbyt już młody safanduła (skąd tyle drobnych dzieci? czyżby za sprawą Salmona?), w którego talenty wodza i wojownika nikt uwierzyć nie może, podobnie jak w "niesyte żądze", jakimi pała do Gwinony. Doskonała aktorka charakterystyczna, jaką jest Pelagia Relewicz-Ziembińska (nie wiem jak interpretuje tę rolę grająca z nią równolegle Irena Osuchowska) daje także postać pozostającą w wyraźnej sprzeczności z wybraną przez reżysera koncepcją. Zamiast królowej - władczyni potężnej i okrutnej nie tylko z potrzeby barbarzyńskiego serca ale i z przekonania, zamiast kobiety, dojrzałej wprawdzie ale pełnej jeszcze niewieścich ponęt, zobaczyliśmy tylko starzejącą się kobietę, która straciwszy ostatniego kochanka szaleje z wściekłości i rozpaczy, bluzgając na wszystkich jadem okrucieństwa i nienawiści. Czy taki król i taka królowa mogą władać wojowniczym ludem i prowadzić go do zwycięstw? Oczywiście nie.
Podobnym nieporozumieniem wydaje się postać Świętego Gwalberta (nie wiadomo dlaczego w programie nazywa się on: święty Gwalberty). Osoba jego od dawna była przedmiotem wielu sporów i interpretowano ją bardzo rozmaicie. Poznański Gwalbert (gra go Tadeusz Sabara) jest śmiesznym, żałosnym oportunistą, zbyt głupim na to aby umieć ukryć swe prawdziwe oblicze. (Ileż ciekawszy i prawdziwszy byłby świętoszkowaty hipokryta, dość sprytny aby w odpowiednim momencie bez wahania przejść na stronę zwycięzców, którzy wycięli w pień kandydatów do społeczności jego Kościoła!). Postać ta jest od początku tak skompromitowana, że wydaje się dziwne, dlaczego niegłupia przecież królewna Wenedów ufa mu i pozwala sobą kierować. Jeszcze bardziej dziwne jest to, że tak nędznej osobistości ukazuje się w końcu "cudowne widmo w obręczu z płomyków". Chyba konsekwencją ośmieszenia i odbrązowienia Świętego Gwalberta powinna była być rezygnacja z wizjonerstwa. Nie wiem jakie względy podyktowały reżyserowi zademonstrowanie publiczności wyświetlanego projektorem zjawiska Matki Boskiej, jestem natomiast pewna, że w kontekście poznańskiego przedstawienia rozwiązanie takie nie da się obronić ani z punktu widzenia materialisty, ani wierzącego katolika ani też tzw. zdrowego rozsądku.
Lista zarzutów pod adresem poznańskiej "Lilii Wenedy" jest więc dosyć długa, zbyt mała jednak aby mogła, przeważyć niewątpliwe pozytywy spektaklu. Za takie uznać należy przede wszystkim postacie Lilii Wenedy (Maria Bakka), Ślaza (Włodzisław Ziembiński) i Rozy Wenedy (Ewa Zdzieszyńska). Lilia jest - obok Ślaza - najbardziej konsekwentną postacią poznańskiego przedstawienia, co wydaje się w równej mierze zasługą reżysera, jak i talentu aktorki. Lilia Marii Bakki jest dziewczyną pełną optymizmu i radości życia. Walczy ona o życie ojca i braci nie tylko z potrzeby kochającego serca, lecz także dlatego, że żywiołowo wprost wierzy w życie i jego piękno. Jej triumfy nad Gwinoną to promienne zwycięstwa dobra i życia nad okrucieństwem i śmiercią, jej klęska to straszliwy triumf śmierci nad życiem tak bujnym i pięknym. Tak ujęta postać Lilii stała się żywym wyrazem idei "budzenia współczucia", wyrazem bardzo szczerym i bardzo wzruszającym.
Zupełnie inne siły reprezentuje postać Ślaza, która jest moralną i filozoficzną antytezą Lilli. Na scenie poznańskiej Ślaz jest osobą niezmiernie ważną, co znajduje pełne uzasadnienie w koncepcji "legendy z morałem". Reżyser powierzył Ślazowi główne nici wątku dramatycznego akcji, aby pokazać, że to on winien jest wszystkim nieszczęściom, a nie żadne fata. Ślaz jest groźniejszy od miecza Lecha i matactw okrutnej Gwinony przez swój fałsz, egoizm i nikczemność. Strzeżcie się Ślazów, za sprawą których śmierć może zatriumfować nad życiem - woła reżyser Ziembiński i Ziembiński-aktor; doprawdy trudno osądzić, któremu z nich oddać palmę pierwszeństwa za świetną kreację tej postaci.
Pozostała jeszcze jedna ważna sprawa do omówienia. Wśród najróżnorodniejszych motywów z literatury i historii, których wyraźne ślady mamy w "Lilii Wenedzie", momentem wcale nie błahym, choć dziś już prawie nieczytelnymi, są te części utworu, w których Słowacki mówi o upadku powstania listopadowego i jego przyczynach. Aluzje do walki i klęski roku 1830 mogą dzisiejszym widzom dostarczyć w najlepszym razie filologiczno-historycznych emocji i jest rzeczą słuszną, że reżyser nawet nie próbował ich rozszyfrowywać. Nie można było natomiast liczyć na to, że widzowie nie domyśla się, co u Słowackiego oznacza postać Rozy Wenedy, Kozy - kapłanki, Rozy - prorokini, Rozy - mścicielki. Idea heroicznej śmierci skoro nie można zwyciężyć, której - głosicielką jest Roza Weneda, nie mogła oczywiście dojść do głosu w legendzie z humanistycznym morałem. Ziembiński wiedział o tym dobrze i znalazł niezwykle ciekawe i śmiałe rozwiązanie tego problemu. Obsadził mianowicie w roli Rozy - mającej na naszych scenach świetną tradycję i granej zawsze przez największe tragiczki - młodą aktorkę o wyraźnym zacięciu charakterystycznym, daleką od wielkiego tragicznego patosu. Dzięki ternu poznańska Roza Weneda (gra ją Ewa Zdzieszyńska) ukazała nam się w zupełnie nowej, nieoczekiwanej postaci.
Jest to kobieta mądra i doświadczona, która dzięki tym właściwościom potrafi obudzić w naiwnym otoczeniu wiarę w swą nadziemską potęgę. Na podstawie trafnej oceny sytuacji (kompletny upadek ducha i zwątpienie Wenedów i wojowniczość bitnych Lechitów) przewiduje ona klęskę współziomków, której - jako wróżka-patriotka i przy tym członkini dynastii panującej - stara się po swojemu zapobiec. Oczywiście jej starania są daremne, bo jako zwyczajna kobieta nie może wiedzieć, że Ślaz ją okłamał przynosząc wieść o śmierci Lilii i Derwida. Z zemsty zabija więc Lechona, tracąc w ten sposób szanse odzyskania ojca, siostry i harfy, mającej przywrócić jej narodowi wiarę we własne siły i uratować go od klęski (bo przecież Roza wymówiła Wenedom, że przy jej dźwiękach zwyciężą). Oszukana i na pół obłąkana z rozpaczy krąży po pobojowisku by rozpaczliwym urąganiem zakończyć naszą legendę.
Na zakończenie raz jeszcze chciałabym się posprzeczać z poznańskimi recenzentami. Nie wydają mi się bowiem słuszne zarzuty abstrakcyjności, z jakimi spotkał się z ich strony scenograf poznańskiej "Lilli" Jerzy Szeski. W tragedii tej akcja sceniczna bardzo często przenosi się z miejsca na miejsce, co wymaga licznych zmian dekoracji, a w konsekwencji - wielu przerw, nużących
widza i utrudniających mu nawiązanie kontaktu z tym, co się dzieje na scenie. Alby tych przerw uniknąć Szeski wybudował na środku obrotowej sceny coś w rodzaju pomostu, wspartego na trzech promieniście się rozchodzących kondygnacjach schodów. Element ten pozostaje niezmienny, tylko - w zależności od obrotu sceny - oglądamy go kolejno z różnych stron. Miejsce akcji określają elementy zmienne, jak np. skrótowy zarys skał oznacza grotę Rozy Wenedy, ostrokół z grubych pali - zamek Lech, a łoże z kamieni - celę Świętego Gwalberta. Funkcjonalność tego rozwiązania nie budzi zastrzeżeń, a oszczędność jaka cechuje oprawę dekoracyjną "Lilii Wenedy" pomaga widzowi całą uwagę skupić na aktorach. Wydaje mi się natomiast, że całe przedstawienie niepotrzebnie rozgrywa się w półmroku. Więcej światła na pewno nie zepsułoby nastroju tajemniczości i grozy, wystarczyłoby tylko odpowiednio światło to zabarwić.
Muzyka Ryszarda Gardo jest podobno znakomita; niestety złe nagranie i równie niedobra emisja nie pozwalają należycie ocenić jej zalet.