Artykuły

Starość nie jest dla mięczaków

Bez względu na kondycję naszego ciała, trzeba korzystać z duszy - uśmiecha się. Ma za sobą trudne doświadczenia - przetrwał wojnę, komunizm, choroby i inne przeciwności losu. Wciąż jednak zachowuje pogodę ducha. A na emeryturze planuje... nadal grać w teatrze - rozmowa z JANEM KOBUSZEWSKIM.

Wiosną, 19 kwietnia skończył Pan 78 lat. Co się czuje, o czym myśli, jakie refleksje do głowy przychodzą, kiedy człowiek ma za sobą taki piękny jubileusz?

- Wydaje mi się, że jestem trochę mądrzejszy, ale nie bardzo. Krótko mówiąc - dusza lepsza, ciało gorsze.

Słabeusze i pesymiści mawiają: "Starość nie radość". Pan jest większym optymistą?

- Tak, uważam, że "starość nie jest dla mięczaków". Myśl tę zaszczepi! mi kiedyś mój przyjaciel anestezjolog, profesor Andrzej Zawadzki. Powiedział tak, żeby mnie pokrzepić, żebym się trzymał. Uważam, że bez względu na kondycję naszego ciała, trzeba korzystać z duszy. Dusza musi to słabe ciało podtrzymywać. Nie wolno się poddawać!

Pana dusza mobilizowała przez całe życie, żeby w ciężkich chwilach się nie poddawać?

- Tak mi się wydaje. Kiedy człowiek jest młody i ma wielką chęć do pracy, to nie ma możliwości. A teraz, kiedy ma możliwości, to nie ma już siły. To sprzeczne z naturą ludzką. Najlepiej byłoby, żeby do końca życia człowiek był sprawny - umysłowo i fizycznie - i chciało mu się pracować. Dlatego dziwię się wszystkim, których myśl o przejściu na emeryturę w wieku 67 lat przeraża. Ja, mimo że mam 78 lat, jeszcze nie jestem na emeryturze. Uważam, że praca jest rzeczą wspaniałą. Oby tylko siły były.

Co Pan widzi patrząc wstecz, w "tamte lata, co minęły"? - - Kiedy byłem młody, żyłem w przedziwnych czasach - okupacja, Powstanie Warszawskie, ciężki okres powojenny, komuna. Zarobki żadne, ale pracowało się z radością, bo, jak mówił mój profesor Antoni Bohdziewicz, była to "bydlęca rozkosz istnienia". Bez względu na to, czy się zarabiało, czy nie. Nie mnie osądzać, czy jestem patriotą, ale zawsze była u mnie wielka chęć pracy dla ojczyzny. Marzyłem, że wróci ta wspaniała dobra Polska. Nigdy jednak nie przypuszczałem, że tego doczekam. A jednak!

Wspominał Pan, że dorastanie w latach wojennych sprawiło, że był Pan smutnym dzieckiem, takim "małym staruszkiem"...

- Proszę sobie wyobrazić, jak wtedy wyglądałem: 11-12 letni chłopak, który przeżył Powstanie Warszawskie. Wyginęło wtedy tylu ludzi! Przyjaciele moich sióstr, rodziców, a przede wszystkim moi koledzy ze szkoły. Bez przerwy pogrzeby i bombardowania. To na człowieku zostawia piętno do końca życia. Do dzisiaj śnią mi się sceny z powstania. Ale czegoś się człowiek nauczył.

Czego?

- Że przyjaźń jest więcej warta niż wszelkie dobra materialne. Najważniejsza jest ludzka solidarność. Rodzice wszystko stracili, ale w nagrodę ocaleliśmy z pożogi wojennej. Obok nas było jedno wielkie cmentarzysko. To uczy człowieka szacunku do życia i wartości moralnych, a nie dóbr doczesnych.

Przyjaźń odnalazł Pan w Teatrze Kwadrat, gdzie niedawno świętował Pan 55-lecie pracy artystycznej. Zacny jubileusz!

- Zmusili mnie koledzy (śmiech). W ubiegłym roku minęło 55 lat mojej pracy artystycznej. A ponieważ Teatr Kwadrat w dalszym ciągu jest w pewnym sensie bezdomny, wpadliśmy na pomysł, żeby tym moim jubileuszem trochę nasz teatr zareklamować. Nie tylko wśród widzów, ale i władz Warszawy.

Udało się?

- Skończyło się, Bogu dziękować, na tym, że premiera "Duszy Kobusza", która powstała z mojego jubileuszowego przedstawienia, odbyła się już w nowej siedzibie Teatru Kwadrat, czyli w dawnym kinie Bajka - Marszałkowska róg Świętokrzyskiej. To bardzo dobre miejsce, bo właśnie tam będą się krzyżowały dwie linie metra. Sala na 300 miejsc, wymagająca przebudowy. Nie ma jeszcze garderób i zaplecza scenicznego. Miejmy nadzieję, że przy naszym nowym prężnym dyrektorze, Andrzeju Nejmanie, trudności w krótkim czasie zostaną pokonane. I od października już na dobre przeniesiemy się na Marszałkowską.

Kobusz. Kto wymyślił Panu to przezwisko?

- Od niepamiętnych czasów byłem Kobuszem. To skrót od nazwiska. Już w szkole powszechnej tak mnie nazywano, potem na studiach i w teatrze. Zawsze byłem Kobuszem.

Czy Pana wnuki przychodzą podziwiać dziadka na scenie?

- Oczywiście. Na każdej premierze w Kwadracie, nie tylko tej, w której ja gram, cała moja rodzina zawsze jest na widowni. Córka i dwóch wnuków - Janek i Maciek. Jeden ma 20, a drugi blisko 14 lat. Prawie mężczyźni, można powiedzieć!

Idą w ślady dziadka, wujka Wiktora Zborowskiego, cioci Marii Winiarskiej i kuzynki Zofii Zborowskiej?

- Starszy, Janek, studiuje za granicą architekturę. Młodszy idzie do gimnazjum. Trudno powiedzieć, co będzie dalej, ale bakcylem teatralnym są rażeni!

Chętnie słuchają opowieści dziadka o tym, jak to kiedyś w teatrach bywało?

- Ja nie jestem znowu aż takim opowiadaczem. Odpowiadam na wszystkie pytania, które mi zadają i rozwijam tematy, które ich interesują. Samemu gęba specjalnie mi się nie otwiera (śmiech).

Jaka jest recepta na długie, pogodne i szczęśliwe życie?

- Każdy ma swoje doświadczenia z życia. Ja ciężko pracowałem i lubiłem moją pracę, mój zawód. I chyba to dało mi możliwość utrzymania się w takiej formie, w jakiej, Bogu dziękować, do tej pory jestem. Twierdzę, że praca jednak uszlachetnia.

A kochająca żona u boku?

- Również uszlachetnia męża. Naturalnie (śmiech). W tej chwili moja Hania też przechodzi na emeryturę. Trochę ze względu na wiek i zdrowie. Ja do października z całą pewnością będę grał w dwóch sztukach. Jeszcze jestem zatrudniony na scenie. Co dalej, zobaczymy.

Myśli Pan o emeryturze?

- Przemyśliwam. Może pójdę na emeryturę, ale mam zapewnienia od mojego dyrektora, że dopóki będę miał siłę, to on będzie mnie zatrudniał. W naszym zawodzie można grać i być na emeryturze,

minimalnej zresztą...

Taka "emeryturka" raczej?

- Emerytureńka nawet (śmiech).

Na emeryturze będzie miał Pan więcej czasu na swoje kochane Mazury?

- Tak, one dają mi wielką frajdę. I to już od lat. Jestem urodzonym warszawiakiem, mieszczuchem, ale bardzo pokochałem wieś, tym bardziej tę wieś mazurską, którą odwiedzam już od prawie 40 lat.

To jest Pan z nią dłużej związany niż z Teatrem Kwadrat...

- No tak, z teatrem jestem od 1976, a na Mazurach pierwszy raz byłem w 1946. To taka "wielka" wieś, która wszystkiego ma cztery chałupy. Prawdziwa metropolia (śmiech). W związku z tym wszyscy znamy się doskonale -jedni przychodzą, drudzy odchodzą. Dzieci jednych powyrastały na gospodarzy. Całą okolicę między Ostródą, Iławą a Miłomłynem znam doskonale. Żyją tam sami przyjaciele.

Kiedyś w Kabarecie Starszych Panów, Pana kolega Wiesław Michnikowski, śpiewał, że "Wesołe jest życie staruszka"....

- Nie powiem (śmiech). Autorem tekstu był Jeremi Przybora. Do tego powstała przeradosna muzyka Wasowskiego, ale że to aż takie wesołe życie pewien nie jestem. Prędzej heroiczne (śmiech).

Halina Wyrodek z kolei w Piwnicy Pod Baranami śpiewała o młodości, która z czasu kpi, "co nie ustoi w miejscu i zbyt długo, ona co pierwszą jest, potem drugą"... ;

- Mnie już druga, trzecia i czwarta młodość minęła. W dalszym ciągu twierdzę jednak, że życie i zaczyna się po czterdziestce. .. wódeczki. Jako że jesteśmy w Unii Europejskiej pięćdziesiątek już nie podają (śmiech).

Czego w takim razie Panu życzyć?

- Żeby do końca życia się nie ześwinić! (śmiech).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji