Artykuły

Ostatni taki amant

ANDRZEJ ŁAPICKI był symbolem przedwojennego szarmu, jednak nie idealizował przeszłości, przypominał przedwojenny głód i biedę.

Odszedł Andrzej Łapicki, mistrz dystansu i fredrowskiej lekkości, nauczyciel zdrowego rozsądku

- Zagrałem w życiu 150 ról i nigdy nie było takiego zainteresowania moją osobą jak teraz - kpił z naszych czasów i mediów po tym, jak w 2009 r. ożenił się z młodszą o 60 lat Kamilą Mścichowską. Tłumaczył: - Miałem dosyć siedzenia w fotelu i patrzenia na Tuska albo Kaczyńskiego. Spotkałem fajną dziewczynę, młodszą ode mnie, i się ożeniłem. Zostałem celebrytą.

Kpił, że szansę na kolejny krok na nowoczesnej drodze do sławy zatłukł, mówiąc przed laty, że udział w reklamie to dla aktora prostytucja.

Chociaż wielokrotnie żegnał się z widzami, odrodził się w teatrze, grając Sablewskiego w "Iwanowie" w Teatrze Narodowym. Żartował,że Jan Englert otrząsnął go z naftaliny. Ze sceny mówił słowami Czechowa, że ma tyle lat... co wszyscy. Sukces kreacji komentował, krytykując współczesny teatr:

- Widownia dawno nie widziała aktora, który umie chodzić we fraku, poprawnie się wyraża, gra komedię, ale się nie wygłupia. Wszyscy się zdziwili, że jest taki facet jak ja.

Wolność nas wykończy

Gdy media i sztuka stawiają na emocje, on proponował swój osławiony dystans.

- To jest bezpieczne. Wstydziłem się zbytniego angażowania w aktorstwo. Nie lubiłem, jak koledzy rozbierali się na scenie. Nie dosłownie - emocjonalnie. A teraz pokazują wszystko. Po co? Jeśli widz jest inteligentny, a pójście do teatru o tym świadczy, nie trzeba mu wykładać wszystkiego kawa na ławę. Sam się domyśli.

Dystans był kwestią doświadczeń i wychowania. Urodził się w Rydze w 1924 r. Jako świadek historii XX w. widział największych i spotykał się z najważniejszymi - zdążył zasalutować marszałkowi Piłsudskiemu. Uczył się w elitarnym warszawskim liceum im. Stefana Batorego, owym polskim Eton, o czym pisał m.in. w felietonach publikowanych na łamach naszego "Plusa-Minusa", zebranych w tomie "Nic się nie stało!".

- W mojej młodości modne były amerykańskie filmy kowbojskie - wspominał. - Ich bohaterowie musieli być nieprzeniknieni. Mężczyzna pozbawiony tajemnicy nie był interesujący. To styl Gary'ego Coopera. Przed wojną nie do pomyślenia było chwalenie się w szkole rowerem czy pieniędzmi. Coś takiego skreślało z towarzystwa. Dzisiaj prawie każdy uprawia autopromocję.

Był symbolem przedwojennego szarmu, jednak nie idealizował przeszłości, przypominał przedwojenny głód i biedę:

- Jak graliśmy w piłkę na podwórku, tylko ja miałem buty.

Chociaż był żołnierzem Armii Krajowej, studiował w konspiracyjnym Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej, a przyjaźniąc się z Tadeuszem Gajcym, brał udział w podziemnych przedstawieniach - miał krytyczny stosunek do polskiego modelu patriotyzmu. Od hasła "gloria victis", wolał "carpe diem". Myślał trzeźwo, antyheroicznie, jego ulubioną poetką była Wisława Szymborska.

Powstańcze losy

- Gajcy tłumaczył mi, że nie ma nic piękniejszego, niż zginąć dla ojczyzny. Nie zgadzałem się z tym. Lubiłem życie. Nie tylko ja. Bo choć była wojna, bawiliśmy się, piliśmy wódkę, tańczyliśmy, kochaliśmy się.

Poszedł do powstania warszawskiego, ale nie chciał być "kamieniem rzucanym na szaniec".

- Na odprawie zapytałem: czy możemy liczyć na pomoc Sowietów? Usłyszałem, że powstanie jest uzgodnione z Niemcami: po kwadransie przestajemy strzelać, a oni oddają nam broń. Wiedziałem, że nic z tego nie będzie.

Zamiast obiecanej przez dowódców broni dostał od Niemców szpadel, żeby zakopywać zastrzelonych kolegów.

- Teraz z powstania warszawskiego, czyli z największej klęski, robi się wielkie zwycięstwo - oceniał. - Bohaterstwo powstańców trzeba uczcić. Ale w ciszy. W zadumie. A na co dzień powinniśmy budować metro i autostrady.

Z lekcji historii brał się jego powojenny sceptycyzm i, co uznano za największy błąd, czytanie komentarzy do stalinowskiej Polskiej Kroniki Filmowej. Potem jeszcze raz zaangażował się w życie publiczne. Wybrany na posła Sejmu kontraktowego (1989- 1991) był przewodniczącym Sejmowej Komisji Kultury.

- Jak zostałem parlamentarzystą, zrozumiałem, że dobrym politykiem może być tylko ostatni sku... albo idiota.

Sceptycznie oceniał ostatnie dwudziestolecie.

- Dalej żyjemy w drugim świecie. Ale udajemy lepszych. W Polsce zawsze był taki snobizm.

Kiedy rozmawialiśmy ostatnio, powiedział:

- Zawsze wiedziałem, że przeżyjemy wojnę i komunizm, ale wolność nas wykończy.

- O swoim aktorstwie mogę powiedzieć tyle, że nie spadałem z pierwszej ligi, ale zwycięstwo w lidze mistrzów było wykluczone - ironizował. Miał świadomość swojej klasy, ale i ograniczeń, a także błędów popełnionych w karierze. Podziwiany jako amant żałował, że nie miał warunków tragika.

Ukochany Fredro

- Kiedy dostałem szansę zagrania intrygujących ról w STS i w Teatrze Polskim, zabrakło mi odwagi, żeby wyjść z Teatru Współczesnego Erwina Axera - mówił.

Cieszył się jednak, że na scenie nie ponosił klęsk. A miał też przecież na koncie wiele kreacji - Eisenricha w "Biedermannie i podpalaczach" Frischa, w "Sposobie bycia" Brandysa czy "Play Strindberg" Duerrenmatta. W kinie za przełomową uważał rolę pijaka Pietucha w "Salcie" Tadeusza Konwickiego (1965). Trudno będzie zapomnieć bezwład ciała, puste oczy i taniec marionetki - wyrażające fatalność ludzkiego losu.

Dzięki swojej aparycji idealnie pasował do postaci polskich inteligentów o przedwojennych korzeniach, zmagających się z szarością i głupotą PRL, ale także narodową tromtadracją ("Jak daleko stąd jak blisko" Konwickiego). Arystokratyczny sceptycyzm pokazał w "Weselu" (Poeta) i "Wszystko na sprzedaż" Wajdy. Grał również w filmach Jana Rybkowskiego: "Dziś w nocy umrze miasto", "Naprawdę wczoraj" z Beatą Tyszkiewicz, "Sposobie życia" z Lucyną Winnicką oraz "Spotkaniu w bajce" z Gustawem Holoubkiem. Popularność przyniósł mu Ketling z serialowego "Pana Wołodyjowskiego".

Był mistrzem komedii. W mistrzowski, lekki sposób grał i reżyserował ukochanego Fredrę. 50-lecie pracy artystycznej uczcił kreacją Radosta (1995). Dwukrotnie był rektorem warszawskiej PWST i przez dwie kadencje prezesem Związku Artystów Scen Polskich. Kierował Teatrem Polskim w Warszawie (1995- 1999).

Pasjonował się sportem. Mieliśmy umówić się na rozmowę o olimpiadach. Nie zdążyliśmy. Londyńską obejrzy już na tamtym świecie, wraz ze zwycięzcą z Los Angeles - Januszem Kusocińskim. Stawiał go za wzór Polaka potrafiącego żyć bez kompleksów i sprostać światowym standardom, co nazywał "teleportacją do przeszłości".

***

Wspomnienia

Kry­sty­na Jan­da, aktorka

Ko­cha­ły­śmy się w Nim wszyst­kie

W szystkie studentki szkoły teatralnej, wszystkie aktorki, wszystkie kobiety w Polsce. W PRL-owskich siermiężnych czasach był symbolem światowości, elegancji, wolności osobistej. Nigdy nie uprawiał zawodu aktora, reżysera, profesora, felietonisty, dyrektora w pocie czoła. Zawsze to było jakby mimo chodem, z lekkością, przymrużeniem oka. Rozumiał i reżyserował kobiety tak, że były oryginalnymi pięknymi kwiatami o niezwykłych zapachach. Kochał kobiety i życie, sztukę jako przyjemność. Był moim profesorem i u Niego debiutowałam w "Dorianie Grayu" Osborna grając Doriana właśnie. Mówił, żebym się nie śpieszyła, nie krzyczała, eliminowała zbędny wysiłek, a przede wszystkim nadmierne środki wyrazu. Zbyt, cokolwiek "zbyt" było dla Niego w złym guście. Żeby opowiedzieć to, co chcemy - mówił -potrzebny jest tylko namysł i spokój. Krew, pot i łzy, niekonieczne. Uczył i udowadniał, że teatr jest radością. Dla niego aktor się nie pocił, nie męczył, nie brudził, upijał jak tylko On potrafił w "Salcie" Konwickiego, nie tracąc panowania nad rzeczywistością. Był niezwykłym aktorem. Umierał ironizując, kochał z uśmiechem w kąciku ust, ginął za ojczyznę z lekkością, wyższością i pogardą dla śmierci. Chamstwo, prostactwo, zbytnia dosłowność, wszystko to było mu obce. Starość, choroba, niesprawność, nie pasowały do Niego. Jego słabości sprawiały nam wszystkim przykrość. Wspaniały człowiek i aktor. Piękny i niewierny mężczyzna. Wierny był tylko sobie i zawodowi uprawianemu na Jego warunkach.

Be­ata Tysz­kie­wicz, aktorka

Nie za­gra już Fre­dry

Mi­mo zaawansowanego wieku jego śmierć to dla nas spore zaskoczenie, bo w ostatnich latach Andrzej był w wyjątkowo dobrej formie. Miał wrócić do teatru, by na scenie Narodowego w spektaklu "Fredraszki" wystąpić w roli swego ukochanego Aleksandra Fredry. Mówił, że jako człowiek z dystansem do świata był wyeliminowany z grania niektórych typów postaci. Ze smutkiem opowiadał, że dzisiejsze aktorstwo wymaga większego ekshibicjonizmu niż kiedyś. Pewnie czuł się z tym źle. Stolik w Czytelniku a ostatnio u Bliklego stracił po Gustawie Holoubku kolejnego uczestnika spotkań i intelektualnych biesiad. Teraz z całej trójki dinozaurów o innej mentalności został tylko Tadeusz Konwicki.

-not. jbs

Ja­nusz Ma­jew­ski, reżyser

Umarł ele­ganc­ko, tak jak żył

Pprzystojny i pełen wdzięku, był jednym z czołowych amantów swego czasu. Ta etykieta do niego przylgnęła, zwłaszcza, że wtedy nawet w teatrze klasyfikowano wykonawców jako aktorów charakterystycznych lub amantów.

Można powiedzieć, że ja też obsadzałem go w swoich filmach jako amanta. Ale nie zapominajmy, że bohater "Zazdrości i medycyny" był lekarzem chirurgiem, "Sprawy Gorgonowej" - prawnikiem, zaś telewizyjnej "Straconej nocy" - pisarzem. A więc inteligentem. To była prawdziwa skóra Andrzeja. On pochodził z dobrego, przedwojennego domu, był znakomicie wychowany i wykształcony, umiał się ubrać i zachować. Dzisiaj o takich ludziach mówi się "w starym stylu".

Andrzej należał do epoki, w której inteligenci byli dość licznie reprezentowani na ekranach. Kobiety wzdychały do mężczyzn takich jak Gary Cooper. Ostatni raz spotkaliśmy się w maju tego roku. W Sandomierzu urządzono mi retrospektywę i Andrzej przyjechał z żoną. Mieszkaliśmy w jednym hotelu, jadaliśmy razem śniadania, piliśmy kawę.Miałem wrażenie, że był dość zniecierpliwony. Że życie go denerwuje, że stracił złudzenia. Ale mimo wszystko wydawał się chyba w swoim nowym związku szczęśliwy. Dowiedziałem się, że Andrzej umarł we śnie. Elegancko, tak jak żył.

Waldemar Krzystek, reżyser

Jestem mu winien: dziękuję

Debiutant musi być bardzo bezczelny, żeby aktorom proponować rolę. Ja miałem szczęście, bo scenariusz "W zawieszeniu" Andrzejowi Łapickiemu się spodobał. Chciał też spotkać się na planie z Krystyną Jandą i innymi wykonawcami. Robiliśmy film o ludziach pięknych i szlachetnych, co w kinie grozi nudą. Ale on był zachwycony, że takich bohaterów pokazujemy i wierzył, że wszyscy aktorzy zagrają tak, by uciec od sztampy i pomnikowości. Na planie nauczyłem się od niego, co to znaczy być zawodowcem. Łapicki przyjeżdżał do Wrocławia z Warszawy rano pociągiem, bo brakowało nam pieniędzy na hotele, od razu szedł na plan i nigdy nie usłyszałem jednej skargi. Uważał, że podpisał umowę, więc z ogromną pokorą wykonywał swoje obowiązki. Był skupiony, uważny, miał ogromne poczucie odpowiedzialności. Dzisiaj, po latach, jestem mu winien słowo "dziękuję".

-not. bh

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji