Artykuły

Aktorstwo wybrałem z rozpaczy

Do ostatniej chwili nic nie zapowiadało, że nieśmiały KRZYSZTOF KOWALEWSKI zostanie pamiętnym Zagłobą i bohaterem kultowych komedii Barei, a także uwielbianym panem Sułkiem ze słuchowiska Polskiego Radia. Aktorstwo traktował jako ostatnie deskę ratunku, z braku innych pomysłów na życie.

Już wtedy zadziałała intuicja, bo szybko zasmakował w urokach zawodu, a kolejne role rozpoznawalnego i cenionego aktora potwierdzały, że przypadkowe decyzje czasem okazują się strzałami w dziesiątkę.

Scena, plan filmowy czy studio radiowe - gdzie czuje się Pan najbardziej u siebie?

- Ostatnio za sprawą seriali nastąpiło w mojej profesji straszne przemieszanie. Pojawili się tak zwani aktorzy, którzy przychodzą z ulicy do serialu i są nazywani aktorami. Z przyjemnością wróciłbym do starej nazwy "komedianci", a ci nowi niech sobie będą aktorami.

0 ileż bowiem lżej grać bełkot niż utwór wartościowy literacko, który najpierw trzeba zrozumieć, a potem kombinować, jak zagrać rolę. Dla każdego rasowego aktora, wywodzącego się z teatru, właśnie teatr pozostanie najważniejszy. To swego rodzaju uczelnia, jedyne miejsce, gdzie do końca życia może się rozwijać. Podkreślmy: dobry teatr, bo zły jest nic nie wart, a - niestety - tych dobrych jest coraz mniej.

Po tylu latach praktycznych lekcji na deskach nadal się Pan uczy, czy z czasem rzemiosło jest na tyle opanowane, że wkrada się rutyna?

- U jednych się wkrada, u innych nie. Jeżeli do każdego nowego zadania podchodzi się tak, jakby zaczynało się od początku, to rutyna się nie wkradnie. Każde zadanie aktorskie wiąże się z przeżyciami nieprzyjemnymi, bo dobry materiał stawia opór, który za każdym razem trzeba pokonywać. Przychodzą momenty zwątpienia, zniechęcenia. Wszystko to razem składa się na - mówiąc najogólniej - cierpienie, ale jeżeli premiera się udaje, a aktor jest w postaci, którą stworzył, akceptowany, to cały ten stres jest natychmiast zmazany.

Udziela Pan rad młodszym kolegom, którzy mogliby skorzystać z Pańskiego doświadczenia?

- Nie udzielam rad, bo ludzie pracujący w tym zawodzie są zwykle bardzo delikatni

1 próżni, więc każda uwaga mogłaby być poczytana za ingerencję w umiejętności danej osoby i źle przyjęta. Inna sprawa, gdy ktoś sam tego chce.

Wtedy służę. Ale z własnej woli nigdy. To nie ma sensu.

Wiedza teoretyczna ze szkoły teatralnej pomaga na scenie?

- Absolutnie. W niektórych przypadkach może nawet szkodzić. Swego czasu wybitny angielski aktor powiedział, że Słowianom Szekspir nie zawsze się udaje, bo robimy zasadniczy błąd - do Szekspira przykładamy Stanisławskiego. To niby postacie z historią, ale ta nikomu do niczego nie jest potrzebna, bo sztuka to "tu i teraz". W tym zawodzie może pomóc wszystko, każdy rodzaj doświadczenia, z umiejętnością rąbania drewna włącznie.

Garderobę poznał Pan jeszcze, bywając w teatrze za sprawą matki aktorki. To właśnie obserwowane życie zakulisowe skłoniło, by obrać ścieżkę aktorską?

- Miało to wpływ, ale zasadniczo decyzja o aktorstwie była dla mnie ostatnią deską ratunku, bo w odróżnieniu od moich kolegów po maturze nie bardzo wiedziałem, co ze sobą zrobić. Moi przyjaciele wiedzieli, jaki kierunek chcą obrać, a ja byłem jak we mgle. W końcu realia zmusiły mnie, żeby się zastanowić nad przyszłością, ale ponieważ niczego nie wymyśliłem, a teatr znałem trochę z widowni, trochę od wewnątrz, bo się swego czasu poobijałem po kulisach, pomyślałem, że spróbuję. Wybrałem, nie zdając sobie jeszcze wówczas sprawy, że to takie ciężkie.

Egzamin do szkoły teatralnej zawalił Pan przez "ręce, nogi, brwi i całą resztę, które mocno zdenerwowane, odmówiły posłuszeństwa i nie stanowiły całości z dobywanym głosem", jak opisuje Pańską pierwszą próbę Roman Dziewoński w ostatnio wydanej książce o Panu "Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie". Trema zrobiła swoje?

- Tak, zawiniła nadruchliwość, nadwrażliwość, ale nie tylko. W tamtym okresie byłem

jeszcze bardzo nieśmiałym chłopakiem, co tylko pokazuje, jak obłąkana była wówczas moja decyzja. Musiałem podwójnie, a nawet potrójnie, starać się pokonywać choćby tę przeszkodę.

Wielu aktorów wspomina dziś z sentymentem swoją dawną nieśmiałość, którą przełamali w zawodzie.

- Ja nie wybierałem zawodu, żeby zmieniać charakter i pokonywać słabości, tylko z rozpaczy, żeby robić cokolwiek.

I słusznie, bo charakter nie okazał się trwałą przeszkodą.

- Z czasem moja nieśmiałość została zniwelowana. W tym sensie pracę aktora bez wątpienia można nazwać terapeutyczną. Na pewno zadania aktorskie, nawet nie w teatrze zawodowym, tylko amatorskim, pomogłyby wielu osobom, które mają ten problem.

Przez rok pracował Pan, żeby za drugim podejściem się udało?

- Przez rok uczestniczyłem w zajęciach teatralnych w Pałacu Kultury, gdzie można było nauczyć się nie tylko tajników gry, ale i dobrych manier. Zajęcia mnie wciągnęły, tam też poznałem Elkę Czyżewską, Andrzeja Burzyńskiego, z którymi razem zdawaliśmy do szkoły teatralnej.

Tym razem z sukcesem...

- Tak, ale początkowo nie było lekko. Przez pierwszy semestr chodziło mi po głowie, żeby zrezygnować. Nie bardzo dawałem sobie radę, bo nie do końca rozumiałem, o co w tym wszystkim chodzi. Olśnienie przyszło w drugim semestrze. I to pod koniec.

Co było impulsem takiej przemiany?

- Sam nie wiem do dziś. Pewnie usilna praca myślowa i praktyczna. W pewnym momencie coś mi zaczęło wychodzić, a ja zacząłem się zastanawiać, skąd nagle taka odmiana, i chyba po analizie rzeczywiście to rozgryzłem, bo od tamtej pory wnioski, do których doszedłem, zaczęły się sprawdzać.

Co poza wiedzą warsztatową wyniósł Pan z okresu studiów w szkole teatralnej?

- Mam wrażenie, że przede wszystkim kontakt z wybitnymi ludźmi teatru, co w dziedzinach artystycznych jest niezwykle ważne. Przypuszczam, że plastykowi korekta naniesiona przez wybitną indywidualność w dziedzinie sztuk wizualnych daje równie dużo. Moje pokolenie miało szczęście kształcić się u wielkich profesorów, jakich dziś w szkole teatralnej się nie spotyka.

Może Pan nazwać ich autorytetami?

- Bez wahania. Stanisława Perzanowska, Maria Wiercińska, Marian Wyrzykowski, Aleksander Bardini, Kazimierz Rudzki, Ludwik Sempoliński, Ryszarda Hanin, Halina Mikołaj-ska - to była górna półka, nazwiska, które są żywą historią teatru i wzorami, mimo że w większości już odeszli.

Czy były to również lekcje rozpatrywane w kategorii życiowej mądrości?

- W wielu przypadkach również i tak można na to spojrzeć, choć trudno tu przyjąć jedną miarę. To zbyt wielkie indywidualności. Kazimierz Rudzki prowadził lekcje, opowiadając o różnych zjawiskach, wydarzeniach teatralnych, w których brał udział, często w sposób anegdotyczny. Przede wszystkim istotne były refleksje, jakie rodziły się w głowach wykładowców na naszym tle, bo bardzo często przywoływaliśmy im wspomnienia, na które się powoływali. Te spotkania były poznawaniem nie tylko zawodu, lecz także żywej historii teatru.

Co było najgorsze do przebrnięcia? Jest coś, co z czasów studiów wspomina Pan z niechęcią?

- Nie tyle z niechęcią, co ze strachem. Do dziś mam lęk przed piosenkami na żywo z akompaniamentem i unikam ich wykonywania na scenie jak ognia. Przeżyłem to na dyplomie, potem w Egidzie, w programie autorskim Jonasza Kofty, ale towarzyszący mi strach pamiętam, jakby to było dziś. Co innego playback. Oszustwo, proszę bardzo! Mogę zaśpiewać i potem do nagrania poudawać na wizji, ale na żywo przed widownią to zupełnie co innego. Podziwiam kolegów, śpiewaków, którzy wychodzą na scenę i jakby nigdy nic walą całe arie.

Chyba jednak nie jest tak źle z Pana wokalem, skoro egzamin zdał Pan śpiewająco, a w recenzji Pańskiego dyplomu napisano, że Krzysztof Kowale wski zapowiada się jako uroczy tenor operetkowy!

- O bardzo miłym glosie (śmiech). Tak, to pewnie bardziej jakaś zadra psychiczna, która jednak tkwi we mnie do dziś, i nawet pochlebne recenzje tego nie zmienią.

Debiut na planie filmowym, gdy statystował Pan jako łucznik w "Krzyżakach", wspomina Pan jako wakacyjną przygodę. Kiedy poczuł Pan, że żarty się skończyły, a zaczęła się poważna praca w zwodzie?

- Przez całą szkołę teatralną myślałem o zawodzie na serio. Miałem wówczas rodzinę we Francji, która zapraszała mnie, żebym przyjechał po skończeniu szkoły i został jak długo zechcę. Nie skorzystałem z tej sposobności, bo miałem świadomość, że dopiero zaczynam pracę w zawodzie i nie mogę tak po prostu wyjechać z kraju, nie mówiąc o starcie w zawodzie za granicą. Trzeba być cyborgiem, jak Seweryn - i mówię to z pełnym uznaniem - żeby tak opanować język i wybić się aktorsko. Niewielu się to udaje. Jest jeszcze Wojtek Pszoniak, Daniel Olbrychski, ale jak na reprezentację polskiego aktorstwa to znikoma grupa. Od początku wiedziałem, że muszę walczyć o siebie tu na miejscu. I walczyłem.

Zaproszenie absolwenta do Dramatycznego - aktorskiego raju - dodało skrzydeł?

- Przede wszystkim najpierw mnie sparaliżowało, gdy zadzwonił do mnie z propozycją sam wielki Marian Meller, dyrektor fantastycznego Teatru Dramatycznego, kiedy już zaangażowałem się do Teatru Klasycznego. Był nie tylko wybitny, ale i bardzo bezpośredni. Uderzył więc z pytaniem: "Dlaczego Pan nie przyszedł do mnie?", na co byłem w stanie wydobyć z siebie tylko nieartykułowane dźwięki, tak mnie zamurowało. Potem padło pytanie, czy już podpisałem umowę, co skwitował: "Dobra, to w przyszłym sezonie. Tylko niech Pan nie zapomni i nie podpisuje głupot". Ale ze względu na jego stan zdrowia nie wyszła nam już potem ta współpraca. Dyrektorem był potem pan Świderski, który niekoniecznie mnie lubił, więc szybko stamtąd uciekłem.

No właśnie, w początkach pracy zawodowej praktycznie co sezon zmieniał Pan teatr. To cenne doświadczenia, patrząc z perspektywy?

-1 tak, i nie. To, że uciekłem z Klasycznego, to dobrze, potem z Dramatycznego - też, ale już osiem lat w Polskim to trochę zmarnowany czas. Owszem, coś tam zagrałem, zetknąłem się z Jerzym Kreczmarem, który - będąc krótko dyrektorem - trochę podniósł poziom tej sceny, ale w sumie to nie najciekawszy okres.

Co w takim razie trzymało Pana tyle czasu na scenie cieszącej się niepochlebną opinią, gdzie repertuar i widz były najmniej ważne, a Pan nie miał szans wypłynąć?

- Chyba pewna inercja. Na szczęście do czasu, bo gdy tylko STS, którego byłem sympatykiem, stał się zawodowym miejskim teatrem, od razu uciekłem z Polskiego.

Przeskok z martwego Polskiego do STS-u był nie tylko przełomem w wymiarze artystycznym, ale też towarzyskim...

- W sensie towarzyskim to był faktycznie inny świat. Do STS-u garnęła się inteligencja, a po przedstawieniu widownia nie opuszczała czym prędzej sali, tylko trwały ciekawe rozmowy, dyskusje, nawiązywały się kontakty. Dla mnie były to tylko cztery lata, ale za to fantastyczne. Ci, co STS tworzyli, siłą rzeczy więcej skorzystali, i tego mogę im pozazdrościć.

Co oznaczała dla Pana ucieczka w teatr społecznie zaangażowany, będący ideowym schronieniem artystów opowiadających się po konkretnej stronie i zgodnie puszczających oko do władzy?

- Ta wspólnota ideowa to był w zasadzie główny powód mojej obecności w STS-ie. To zresztą był taki okres, że - chcąc ratować się psychicznie - inteligentni ludzie odruchowo szukali takich skupisk, gdzie można było poczuć się razem dobrze, myśleć podobnie o rzeczywistości, a jeśli jeszcze można ją było poprzez przedstawienia krytykować, to już w ogóle fantastycznie. Pasjonująca była walka z cenzurą, której nigdy nie udało się zatrzymać nas zupełnie. Takie antykomunistyczne miejsca i zjawiska jak STS, krakowska Piwnica pod Baranami, Tey w Poznaniu czy nieco inny, bardziej poetycki Bim-Bom na Wybrzeżu były naprawdę potrzebne. Cieszę się, że byłem emocjonalnie zaangażowany w tworzenie takiej sceny kabaretowej.

Czy udział w bojkocie, m.in. z Piotrem Fronczewskim, miał podobna wymowę?

- To były nieco inne okoliczności, ale nie mogę nazwać tego inaczej niż odruchem buntu, niezgody na parszywe realia. Oczywiście najbardziej parszywe było wprowadzenie stanu wojennego, ale to pociągnęło za sobą konkretne zjawiska, takie jak ukazanie się na ekranie telewizorów całej tej dziennikarskiej palanciarni przebranej w mundury, którzy coś pieprzyli z pełnym przekonaniem. Nagle uświadomiliśmy sobie, że my w tym towarzystwie mamy się pokazywać, na czym władzy zależało, żeby uwiarygodnić ich przekaz. Nagle przyszła myśl: "Nie, nie mogę, przecież to zagraża mojej tożsamości". Obrazy z Woronicza wspominam jak jakiś koszmar. W salach prób teatru telewizji były normalne koszary. Pamiętam, jak wszedłem do budynku telewizji - z trudem, po pokonaniu zasieków i wart, a po korytarzach chodziło wojsko. Obłąkana sytuacja. Jak niby pracować w takich warunkach?

Z radiem było podobnie? Co dał Panu udział w audycjach kabaretowych Jerzego Dobrowolskiego, wytykających owe nonsensy realiów?

- Tak, to była pewna ciągłość. Istnienie Dobrowolskie-go na nas zaciążyło. Nie mogę powiedzieć, że się z nim przyjaźniłem, ale utrzymywałem bardzo bliskie relacje. To niewątpliwie człowiek, który do dziś mi imponuje swoją inteligencją, spostrzegawczością i wybitnym talentem.

Audycje kabaretowe to jedno, zaś drugi rozdział to teatr radiowy i słuchowiska, które odbiorcy śledzili niczym seriale. W tej kategorii najbardziej zapadła w pamięć kojarzona z Panem postać pana Sułka. Za co słuchacze tak pokochali tego gbura i grubianina?

- Po prostu Jacek Janczarski świetnie to napisał i trafił w ponadczasową nutę, a to charakteryzuje dobrą literaturę. Odkrył prostą zależność, ale doskonale ją przetworzył. Tego typu pary jak Eliza i Sułek istnieją w prawdziwym życiu. Naprawdę są kobiety zaślepione, obłąkańczo zakochane w baranach, idiotach, bęcwałach i kretynach. I pozostaną do końca. Jeżeli jeszcze do ponadczasowej relacji autor używa swojego talentu i jest to zabawne, to trudno się dziwić, że publiczność uwielbia parę, jaką kreujemy z Martą Lipińską. Do dziś mamy z Martą taki jeden wieczór w studiu radiowym i cały czas docierają do nas wyrazy sympatii ze strony słuchaczy.

Czy dla aktora praca wyłącznie głosem, gdy nie ma do dyspozycji gestów, mimiki, jest większym wyzwaniem niż gra na scenie albo w filmie?

- Wyzwaniem jak wyzwaniem,-ale na pewno ogromną przyjemnością, bo to faktycznie odrębna kategoria aktorstwa, która pozwala na odrobinę szaleństwa. Głosem mogę zagrać każdą postać, bo nie jestem obciążony moją fizycznością. Jeżeli zrobię to dobrze, przekonam publiczność do tego stopnia, że zapomni o moim wyglądzie, jaki doskonale zna. Dlatego to taka frajda.

Ze szklanego ekranu jest Pan z kolei najbardziej kojarzony z filmami Barei i kreacją Zagłoby u Hoffmana. Praca

z tak różnymi reżyserami jest porównywalna? Z którym łatwiej było o nić porozumienia na planie?

- Praca w tych przypadkach była zupełnie inna ze względu na materiał, ale także zetknięcie z tak różnymi indywidualnościami w osobach reżyserów. Z Bareja od początku było bardzo bezpośrednio, koleżeńsko, nie ujmując szacunkowi dla reżysera. Nie mogę mu tego darować, że zrobił takie filmy. Strasznie mnie to śmieszy. Wiem, że są w nich pewne niedoróbki, choć nie za dużo, bo znał rzemiosło - tego mu nikt nie odmówi, ale wielu "wybitnych" twierdzi, że jego filmy są do dupy, a publiczność na to, że to bardzo dobre filmy. I tym młodym geniuszom, specjalistom od komedii, szczególnie romantycznych, żyła wychodzi, bo nie doskoczą (śmiech). Nagdaczą się, nagdaczą i co z tego? Publiczność i tak dzwoni, pisze, prosząc o powtórki Barei.

Na czym polega jego fenomen?

- Kluczem, jak w słuchowisku "Kocham pana, panie Sułku", jest ponadczasowość. Oczywiście duża też zasługa Tyma, który pisał, ale Bareja świetnie panował nad scenariuszem i wymagał dyscypliny, bo Tym potrafi pisać jednocześnie w wielu kierunkach, a film ma swoje prawa. Efekt jest wspaniały. Każdy z tych filmów jest naładowany rasowym żartem, pomijając fakt, że są wymierzone w ówczesną rzeczywistość, bo to dla dzisiejszej młodzieży jest nieważne. Młodzi ludzie tego nie rozumieją i rozumieć nie muszą, ich bawi warstwa komediowa, a ta jest z Bożej łaski czy - jak kto woli - z prawdziwego zdarzenia.

Dlaczego dziś już nie robi się takich komedii? To kwestia czasów, innych potrzeb?

- Nie, to kwestia ludzi, którzy po prostu nie potrafią doścignąć Barei. Może już się urodził jeden, drugi następca, ale dopiero o nich usłyszymy. Dziś reżyserzy robią filmy na festiwale, a Bareja w dupie miał festiwale. Robił filmy, żeby ukazały się w kinie, dla ludzi.

Właśnie w komedii czuje się Pan najlepiej, czy po prostu jest tak Pan z reguły obsadzany?

- Dobrze czuję się w każdym gatunku. To rzeczywiście pewne kalectwo, że jestem niejako przyporządkowany do komedii. Dobry reżyser zna się na naszym zawodzie, żeby dobrze ocenić możliwości aktora i obsadzić. Wspaniałym przykładem fenomenalnego reżysera, który nie może dostać pieniędzy na następny film, jest Andrzej Barański, u którego zagrałem postać z zupełnie innej bajki w "Horrorze w Wesołych Bagniskach". Mam wrażenie, że to będzie klasyk. Wprost fenomenalnie operuje nastrojem.

Jednak to z komedia jest Pan najbardziej kojarzony. Czy prywatnie też ma Pan naturę bliską wizerunkowi wesołka?

- Cały czas się nie wygłupiam! Najczęściej zdarza mi się to przed córką, która patrzy wtedy na mnie z pobłażaniem i mówi znaczącym tonem: "Jesteś nienormalny".

Pytam, bo na jednym z Pańskich benefisów Hanna Śleszyńska powiedziała, że kojarzy się jej Pan z chłopcem w krótkich spodenkach, skorym do figli i psikusów. To słuszne wyobrażenie?

- To ciekawe, jak człowiek jest postrzegany z zewnątrz. Hania widzi mnie tak, ktoś inny podobnie albo inaczej i ja z tym nie dyskutuję.

Humor nierozerwalnie wiąże się również z życiem zakulisowym, o którym krążą anegdoty, i żartami, jakie robią sobie nawzajem aktorzy. Ma Pan dużą frajdę, jak uda się Panu - mówiąc slangiem aktorskim - ugotować kolegę na scenie?

- Na scenie z zasady się tego nie robi. Na scenie zdarzają się przypadki, na które otoczenie reaguje ugotowaniem, czyli śmiechem skrywanym przed widownią, przy czym to sytuacje zupełnie wyjątkowe, wynikające z pewnego spięcia, ze świadomości miejsca i odpowiedzialności za to, co robimy. Normalnie w życiu nikogo nie rozśmieszy przypadkowe potknięcie. A na scenie może. Ba, im większa odpowiedzialność i stres, tym silniejsza i trudniejsza do opanowania nerwowa reakcja śmiechem. Jeden to potrafi, inny nie. Zbyszek Zapasiewicz był człowiekiem ze skały, w ogóle na takie sytuacje nie reagował. W przeciwieństwie do całego otoczenia wokół niego, które na jego niewzruszoną postawę reagowało ze zdwojoną mocą. Śmieszna była sama sytuacja, że ktoś widzi, a udaje, że nie widzi, podczas gdy cała reszta umiera.

W wydanej ostatnio książce Romana Dziewońskiego "Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie" często wraca Pan do długich godzin spędzanych po spektaklu w garderobie, z tytułową skarpetką w ręku, której nikomu nie spieszyło się wkładać, by wracać do domu. Tęskni Pan za tymi czasami?

- Nawet bardzo. Teraz ludzie szybko znikają z garderoby. Młodzi rozchodzą się po klubach, do których ja nie chodzę, bo jestem już na to za stary i nie ciągnie mnie tam. Swoje przeżyłem, ale w inny sposób. W młodości byłem stałym bywalcem dwóch miejsc: SPATIF-u w Alejach Ujazdowskich albo Ścieku na Trębackiej. Teraz wybór klubów jest mocno zwielokrotniony. Starsi też mają swoje zajęcia, obowiązki. I tak życie towarzyskie właściwie wymarło. Nikt już nie zachęca, jak kiedyś Jurek Dobrowolski: "Gdzie? Siadaj! Po-kolegujmy się...". I miał rację. Więc się kolegowaliśmy.

Ma Pan dziś jeszcze jakieś obawy przed wyjściem na scenę, czy trema jest Panu zupełnie obca?

- Absolutnie nie jest mi obca, towarzyszy mi zawsze. To bardzo prosta reakcja psychiczna, która polega na uświadomieniu sobie, że zmuszam się do sytuacji arcyniewygodnej, której jednocześnie chcę i nie chcę. Wychodzę przed publiczność i zaczynam wywoływać w sobie na różne sposoby rozmaite emocje, żeby przekonać widzów do postaci, którą gram. To strasznie uwierające i niewygodne.

Czy zgodnie z zasadą "Byle było coś do grania" jest Pan gotowy zagrać wszystko i z każdego tekstu coś wykrzesać?

- Interesują mnie te teksty, z których niczego nie muszę wykrzesywać, które same błyszczą. Chodzi mi o role majstersztyki - niech będą nieduże, ale samograje. Tak jak w "Hamlecie", gdzie właśnie gramy z Leonem Charewiczem grabarzy. To jedna scena...

...ale perełka?

~ Na pewno perełka pióra Szekspira. Zobaczymy, co my z nią zrobimy.

Czyżby przemawiała wrodzona skromność?

- Raczej zdroworozsądkowa rezerwa. Żeby nie zapeszyć. W moim zawodzie można spotkać rozmaite typy psychologiczne. Są aktorzy, u których próżność jest rozdęta do granic możliwości - ci sami narażają się na śmieszność, a otoczenie nie pozostaje obojętne i potwornie z nich żartuje. Z drugiej strony są i aktorzy przesadnie skromni, zasługujący na znacznie więcej, ale zdają się tego nie zauważać, z natury chcą przemknąć niezauważenie.

Pomijając okoliczności, Kazimierz Dejmek wsławił się dosadne wypowiedzią, że "dupa jest do srania, a aktor do grania". Pan ma poczucie, że aktorstwo to więcej niż rzemiosło?

- Dejmek był świetnym rzemieślnikiem, zrobił parę interesujących spektakli, ale był najzwyczajniej chamski. Miał wokół siebie sektę wyznawców, którzy godzili się, by nimi pomiatał, a potem pili razem z nim wódkę. Te słowa wypowiedział w związku z bojkotem, na który miał swój pogląd. Jego sprawa, ale z uogólnieniem i upraszczającym stosunkiem do zawodu aktora zupełnie się nie zgadzam.

Wielu aktorów na rozpoznawalność pracuje latami, Pan bardzo szybko zyskał nazwisko, na które się chodzi, oraz sympatię widzów i słuchaczy. Szczęście czy też intuicja do ról i ludzi ma znaczenie, czy wszystko jest zasługą umiejętności i pracy nad samodoskonaleniem?

- W tym zawodzie oprócz talentu i ciężkiej pracy trzeba mieć szczęście jeżeli człowiek wie, o co mu chodzi, i dobrze sobą steruje, zawsze wybierze właściwy kierunek. A dobry kierunek rozumiem jako zmierzanie do dobrego teatru. Ja zawsze chciałem się dostać do Teatru Współczesnego, i pracuję w nim ponad 30 lat. Oczywiście zespół się zmienia. Starsi koledzy odeszli, przyszła młodzież, ale młodzież mamy w porządku. W ogóle młodzież teatralna jest zdolna, choć oczywiście zdarzają się przypadki fatalne, a mój zawód ma to do siebie, że trudniej ukryć braki wśród aktorów niż wśród inżynierów. W finale książki "Skarpetka w ręku" autor przytacza wersy wiersza Wojciecha Młynarskiego: "Gdy młody zdolny ukaże swój talent/mówią; to piękne, to jest najciekawsze/gdy stary zdolny coś zrobi wspaniale/mówią normalka, on przecież tak zawsze". Czy aktor tak doceniany w zawodowej próżności jest tak samo jak kiedyś łakomy pochwał i uznania, czy mniej liczy się Pan z opinią?

- Uprawiam ten zawód po to, by każda próba zmierzenia się z rolą zyskała akceptację widzów. Cały czas zależy mi na tym, żeby moja produkcja została oceniona: dobrze, świetnie, fantastycznie, genialnie (śmiech). To taki głupi zawód, że każdy aktor wystawia się na czyjąś ocenę i nie jest mu obojętne, jaka ona będzie.

W takim razie życzę wyłącznie pozytywnych recenzji i najwyższych not.

- Dziękuję uprzejmie.

KRZYSZTOF KOWALEWSKI

Aktor ur. w 1937 r. w Warszawie. Absolwent i wieloletni wykładowca PWST w Warszawie. Na ekranie zadebiutował w 1960 r. w filmie "Krzyżacy" A. Forda. Zagrał setki ról filmowych, teatralnych, telewizyjnych i radiowych, z których największą popularność przyniosły mu te komediowe. Grał na deskach wielu teatrów, w tym Klasyanego {dziś: Studio), Dramatycznego, Polskiego, STS, Rozmaitości, Kwadrat, a od 1977 r. pracuje w zespole Teatru Współczesnego w Warszawie. Związany z Teatrem Polskiego Radia, gdzie szczególnie zapisał się jako bohater słuchowiska "Kocham pana, panie Sutku", emitowanego w Programie Trzecim Polskiego Radia. Przy okazji obchodzonych w tym roku przez aktora 75. urodzin właśnie w radiowej "Trójce" odbył się pierwszy z serii ogólnopolskich benefisów Krzysztofa Kowalewskiego, połączonych z promocją książki Romana Dziewońskiego "Skarpetka w ręku. Krzysztof Kowalewski w garderobie", wydanej w 2012 r. przez Wydawnictwo Trio.y i zostaci, bo mia

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji