Artykuły

Tradycyjność różnego kalibru

Sprawozdawca Wasz staje znowu przed dylematem, czy pominąć którąś z ważnych pozycji repertuarowych, czy zrzucając je do wspólnego worka, tym samym skrócić do kresu możliwości omówienia każdej. Właśnie posypały się jak z rękawa premiery, i to dla naszych scen reprezentacyjne, przynajmniej w założeniu, bo co do efektu rzecz może się przedstawiać rozmaicie.

"Lilla Weneda" Słowackiego w Teatrze Polskim w układzie scenicznym i reżyserii Augusta Kowalczyka, scenografii Teresy Targońskiej, z muzyką Zbigniewa Turskiego i układem walk Krzysztofa Kowalskiego to bilet wizytowy nowego kierownika artystycznego na tej scenie.

Śmiałe przedsięwzięcie. "Lilla Weneda to najpatetyczniejsza ze sztuk Słowackiego, w dodatku inaczej dziś pasjonująca niż niegdyś, z uwagi na rosnące zainteresowanie prehistorią. Niegdyś ją traktowano jako sztukę aluzyjną. Inscenizator

najwyraźniej odżegnał się od tego i potraktował rzecz jako wykładnię naszej plemiennej geneologii. Tak rozumiane dzieło Słowackiego burzy mity arkadyjskie o początkach Polski i wskazuje, że i na tych ziemiach w mrocznych stuleciach, poprzedzających dane zapisane w annałach, musiało bywać dosyć krwawo. Utwór pozostając wykwitem czystej fantazji daje jednak wizję bardzo prawdopodobną.

Akcent położony na drapieżność w okresie wędrówki ludów i efektowne sceny batalistyczne głuszą wszakże finezje tekstu. Od Augustę Kowalczyka, którego lot zaczął się z gniazda Teatru Rapsodycznego można by wymagać większej troski o wiersz. Tym razem bardziej go urzekła patetyka wizualna w stylu prawie aż panoram filmowych. Jego rycerze Lechici biegają krokiem rzymskich legionistów z "Upadku Cesarstwa Rzymskiego". Najlepsze są sceny bitewne. Niestety nie wszystkie kreacje aktorskie stoją na wysokości wielkiego zamiaru, choć spis artystów migoce znakomitościami, zaś w sztuce tej rola w rolę dają okazję do popisu.

Parę wszakże kreacji było znakomitych. Maria Homerska w roli Gwlnony - islandzkiej małżonki stepowego, stycyjkiego Lecha, który przenosi plemienną siedzibę na ziemie pokrewnych, ale z innego kręgu kultury Wenedów, wyszła na pierwszy plan przedstawienia, jako wspaniała podżegaczka wojenna i sama ulegająca prawidłu "kto mieczem wojuje ten od miecza ginie". Ponieważ Rozę Wenedę gra tak znakomita artystka, jak Elżbieta Barszczewska więc w tym ujęciu osią dramatyczną tragedii staje się skrzyżowanie woli tych dwu kobiet, której tylko przekaźnikami są Lech w wykonaniu Macieja Maciejewskiego i Derwid pięknie zagrany przez Władysława Hańczę.

W sumie można by o widowisku powiedzieć jako o inscenizacyjnym przestrzale, ale bynajmniej nie... niewypale.

Inaczej rzecz się przedstawia z "Kramem z piosenkami" Leona Schillera w Teatrze Narodowym w reżyserii i choreografii Barbary Fijewskiej i scenografii Łucji Kossakowskiej. Ta urocza kolekcja uscenicznionyćh przez Schillera piosenek i kawałków ma już swoje długie dzieje. Wielkie to pole do indywidualnych popisów aktorskich, co wykorzystali niektórzy, jak: Jan Kobuszewski (jako Artiur), Ewa Krasnodębska (w "Bandurce"), Maria Wachowiak obok Lecha Ordona i Tadeusza Czechowskiego w "Tyciuteńkim" oraz Anita Dymszówna w "Polsce".

Były w przedstawieniu także pięknie wycyzelowane oddzielne scenki jak Zosia w ogródku, w wykonaniu: E. Borkowskiej, J. Russek, M. Seroczyńskiej, J. Sobiesskiej, T. Borowskiego P. Fronczewskiego, M. Leszczyńskiego i R. Nadrowskiego. Ale niestety zabrakło tego, co by należało nazwać poczuciem całości. Otrzymaliśmy widowisko rozkojarzone, gdzie logika ściśle chronologiczna nie miała wsparcia w logice sceniczno-widowiskowej.

Gdy z obu przedstawień reprezentacyjnych dla dwu głównych scen stołecznych, mimo uznania dla wysiłków i starań, wynieśliśmy w sumie niedosyt - pełną satysfakcję dała nam inscenizacja "Żabusi" Zapolskiej w Teatrze Komedia na Żoliborzu w reżyserii Józefa Słotwińskiego i scenografii Xymeny Zaniewskiej.

Słotwiński dobrze wyliczył możliwości tekstu i obsady i bez "siłactwa" inscenizacyjnego trafił w sedno. Wiedząc że naturalizm Zapolskiej wymaga dziś właściwego dystansu, pozwolił Bogumiłowi Kobieli zagrać rogacza Bartnickiego z takim cudzysłowem artystycznym, jaki nam bardzo odpowiada, zaś Jolanta Skowrońska w roli Heleny (czyli Żabusi) była szalenie zrozumiała psychologicznie i żywiołowo.

Gra tej pary nadała charakter przedstawieniu, któremu Alfreda Sarnawska w roli Milewskiej, Jerzy Pietraszkiewicz jako Julian i Agnieszka Byrska jakc Niańska także dodawali pastiszowego uroku.

Jak śmiał Wasz sprawozdawca wyróżnić to błahe przedstawienie wobec tamtych tak odpowiedzialnych? Ano, w świetle warunków i wedle odpowiedzialności za materiał.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji