Artykuły

Trudności z "Lillą Wenedą"

Pierwsza premiera Teatru Polskiego pod nowym kierownictwem. Uroczysta - jak to zaznaczono na zaproszeniach. Otwierająca nowy okres w niezbyt szczęśliwych, powojennych dziejach tej sceny. Okres mający - w zamierzeniach kierownictwa - przynieść jej odrodzenie, trzeba więc poza maksymalną życzliwością - ta zawsze obowiązuje - uzbroić się także w tolerancję sądów, mającą względy dla trudności wszelkich początków. I dla trudności inscenizacyjnych właśnie z "Lillą Wenedą".

Teatr Polski chciał nawiązać do pierwszej powojennej premiery na swej scenie. Wtedy w styczniu 1946 roku ta tragedia Słowackiego o zagładzie narodu i nadziei podniesienia się z upadku zabrzmiała blisko i przejmująco. Wzruszała głęboko publiczność, choć ówczesna inscenizacja nie byle kogo, bo samego Juliusza Osterwy, budziła wiele istotnych zastrzeżeń.

O "Lilli Wenedzie" historycy literatury wyrażali dość rozbieżne opinie. Jedni uważali ją za najdoskonalsze osiągnięcie tragedii romantycznej nie tylko w Polsce, ale w ogóle w literaturze światowej. Inni - przeciwnie - sądzili, że jest to jeden ze słabszych utworów Słowackiego i wskazywali na jego niedomagania artystyczne. Bez opowiadania się za jednymi czy drugimi, wystarczy stwierdzić, że w każdym razie jest to dzieło wielkiego poety. Jako takie należy je grać i utrzymywać w narodowym repertuarze. Choć to też prawda, że "Lilla Weneda" należy do tych tragedii Słowackiego, którym dziś najtrudniej znaleźć współbrzmienie z współczesnością i jej sprawami.

Z komentarzy historyczno-literackich wiemy o "Lilli Wenedzie" mnóstwo rzeczy. Wiemy o wskrzeszeniu legendarnych pradziejów Polski. O wykorzystaniu ówczesnych teorii historycznych podboju, uformowania się narodu polskiego z podbitych Wenedów i najeźdźców Lechitów. O wywodzącym się jakoby z tego w przyszłości podziale na niewolników i feudałów. O łączącym się z tym "czerepie rubasznym" i "duszy anielskiej", które przypisał Polsce Słowacki w "Grobie Agameinnotta" dołączonym do "Lilly Wenedy". O aluzjach do powstania listopadowego i emigracyjnych sporów. O upadku Polski. O oportunizmie Watykanu. O Lechitach, którzy są przyszłą szlachtą polską, a równocześnie symbolizują carat. O Wenedach, którzy są przyszłym chłopstwem, a równocześnie wyrażają słabość szlacheckich wodzów powstania. O wieloznaczności symboliki romantycznej. To wszystko wiemy z komentarza czy - ewentualnie - nauki szkolnej.

W teatrze jednak nie czytamy komentarza, ale oglądamy utwór na scenie. To tylko, co widzimy i słyszymy, tłumaczy się nam i interesuje. Co więc zostaje na scenie z "Lilli Wenedy" - przynajmniej w tym przedstawieniu? Przede wszystkim piękna i mroczna legenda o starciu dwóch plemion, z których jedno uzbrojone w topory jest brutalne i napastnicze, drugie ma harfy, gotowe jest zginąć w walce i czeka na cud, aby zwyciężyć. I na tym tle bajka o okrutnej królowej i zranionej matce Gwinonie i anielskiej Lilli, pełnej miłości i poświęcenia dla ojca. Wszystko to roztopione w morzu poezji, wybujałej fantazji i śmiałej wizji teatralnej.

W inscenizacji Augusta Kowalczyka legenda i bajka pozostały, ale uskrzydlająca je poezja wyparowała czy też została przytłoczona. Było tu sporo realizmu z opery, trochę Szekspira z kronik historycznych, a najmniej Słowackiego z jego baśniowej wizji poetyckiej. Zaważył na tym w dużej mierze ciężar scenografii Teresy Targońskiej, jazda sceny obrotowej, zręczność kostiumów. Zapewne na skrzydłach Wenedów miała się unosić ich "dusza anielska", a pancerze Lechitów były owym "czerepem rubasznym", ale nie stwarzało to dobrych efektów plastycznych. Pomijam już fakt, że nie było w tym żadnych polskich elementów ludowych, jakby zapomniano, że "Lilla Weneda" dzieje się w "czasach bajecznych - blisko Gopła". Zawiodły też inne efekty: marsz truchcikiem w podskokach dziesięciu rycerzy, ilekroć akcja przenosiła się na stronę Lechitów; widowiskowa bitwa na karuzeli; lampion pochodni Róży na pobojowisku... Nie czepiam się szczegółów, to tylko charakterystyczne przykłady.

Do przedstawienia włączono ogromny zespól. Znani aktorzy wystąpili w licznych rolach statystów czy komparsów-harfiarzy, wodzów, rycerzy. To dobrze świadczy o dyscyplinie teatralnej i trosce o kształt przedstawienia. Także protagoniści wykazali godną pochwały staranność przygotowania, czystość słowa. Szlachetny patos Elżbiety Barszczewskiej dodał mocy i wyrazu roli Rozy Wenedy niezupełnie mieszczącej się w dyspozycjach aktorskich znakomitej artystki. Pewnego rodzaju odkryciem zapomnianej, bo od dawna nie grającej aktorki była Gwinona Marii Homerskiej. Bardzo szekspirowska, skondensowana w okrucieństwie i bólu po stracie syna, ładnie operująca głosem. Jolanta Wołłejko-Czengery miała prostotę i niefałszowany urok młodości jako Lilla Weneda. Świetnym wesołkiem szekspirowskim był Bronisław Pawlik jako Ślaz. Władysław Hańcza sugestywnie okazał tragiczność Derwida, Marian Wyrzykowski z umiarkowaną ironią zagrał św. Gwalberta. Janusz Zakrzeński jako Polelum zabrzmiał wspaniałym głosem, zwłaszcza w przepięknym epilogu. Poza tym Stanisław Jasiukiewicz (Lelum), Maciej Maciejewski (Lech), Gabriel Nehrebecki (Lechoń), Leon Pietraszkeiwicz (Sygoń), Tadeusz Białoszczyński (Harfiarz) i inni.

Wszystko razem świadczyło o dużym wysiłku i ambitnych zamierzeniach teatru. To trzeba z uznaniem podkreślić.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji