Artykuły

Wesele z Kubusiem

Był czas, gdy dostanie się na przedstawienie w jakimkolwiek stołecznym teatrze graniczyło z cudem. Traktowano bowiem teatr jak namiastkę sceny politycznej. "Chodziło" się więc często nie na wydarzenia artystyczne, a na wydarzenia natury społecznej: pełne aluzji, niosące nadzieję w dni beznadziejne, godzące w oficjalną propagandę. Choć, rzecz jasna, nie wszystko brało się z polityki: ten czas, lata 70. i 80., był też świetnym czasem dla sztuki teatru. Jaśniały gwiazdy Zapasiewicza, Holoubka, Łomnickiego, żył teatr Hanuszkiewicza, Axera, Dejmka...

Lata 90. przyniosły zmierzch warszawskich scen. Nie musiały już być forum demokracji - emocje (z nawiązką!) gwarantował w tej mierze sejm. Gorzej, że utraciły też pewność codziennego bytu i autorytet artystyczny; odeszła ich dawna widownia: rozproszyła się po świecie, zajęła karierą, pieniędzmi i po prostu zbiedniała, a nowej jeszcze nie było. W efekcie do teatru można było przyjść i pięć minut przed spektaklem: bilety w kasie zawsze się znalazły.

Od kilku wszakże sezonów ranga stołecznych scen rośnie. Wraca snobizm na bywanie w teatrze. Piszę o snobizmie (acz bez akcentowania pejoratywnego sensu tego słowa), gdyż o tym, "na co się dziś chodzi" decyduje często nie tyle rzeczywista wartość spektaklu, ile kontekst, nazwijmy go tu: artystyczno-towarzyskim.

Na co więc chodzi się dziś w stolicy? Zacznijmy może od tego, gdzie się chodzi. Na ogół bowiem jest to kryterium decydujące. I tak: najwyższą renomę mają sceny prowadzone przez twórców młodych, lub kojarzone z "młodą", kontestującą sztuką, oraz Teatr Narodowy Jerzego Grzegorzewskiego. Do grona scen kojarzonych z młodością należą tu przede wszystkim: Teatr Rozmaitości - po boju o dyrektorski fotel samodzielnie kierowany przez Grzegorza Jarzynę, Studio - pod dyrekcją Zbigniewa Brzozy, i Dramatyczny, w którym pod dyrektorskimi skrzydłami Piotra Cieślaka raz po raz puszy ogon modny wśród młodzieży Krzysztof Warlikowski... Jest zabawny paradoks w tym, że te trzy niepokorne sceny wpisane są w szeroką scenerię placu Defilad i wieńczącego ją Pałacu Kultury i Nauki. Ale może właśnie z takich kontrastów się bierze dynamika wszelkich przemian, a więc tych w sztuce także?

Z kolei moda na Narodowy nie zrodziła się, bynajmniej od razu po budowie spalonego, gmachu. Kto pamiętał Narodowy z lat 70., kierowany przez Hanuszkiewicza, ten odrodzenie sceny, na początku dość bombastyczne i nasycone politycznymi urazami, obserwował z rezerwą. Nawet przyjście tu Grzegorzewskiego nie zmieniło rezerwy z jaką traktowano tę scenę. Pierwsze premiery przyjmowano chłodno, w marmurowych salach wiało pustką. Z wolna jednak teatr stał się postrzegany jako naprawdę narodowy: pełen aktorskich sław i odważnych, wielkich inscenizacji klasyki.

Renomę wśród widzów mają też: Powszechny, bo choć brak pozycji z czasów Hübnera, ale zdarzają się tu śmiałe realizacje dramaturgii współczesnej, i Współczesny, który nie jest ceniony przez krytykę, ale przyciąga tłumy na "gwiazdorskie" spektakle z udziałem Zapasiewicza, Kowalewskiego, Lipińskiej...

To bodaj tu jedynie zdarzają się na widowni reakcje o zgoła operowej tradycji: oklaski "na wejście" ulubieńca. Tak więc wita się Krzysztofa Kowalewskiego, gdy pojawia się jako pan Jourdain w "Mieszczaninie szlachcicem", czy Bronisława Pawlika w tym samym spektaklu (acz rolę gra epizodyczną). "Mieszczanin..." to właśnie jeden z tytułów, na które się dzisiaj "chodzi". I to tak, że zajęte są wszelkie dostawki, a ludzie stojąc podpierają ściany.

Wszelkie rekordy w tej mierze bije też najnowsza premiera w Narodowym. Biletów na "Wesele" nie ma już na marzec. Ciekawe, bo spektakl, choć chwalony, nie jest jakąś superoryginalną, nową próbą czytania arcydramatu. Ba, nie ma w nim nic efekciarskiego, co mogłoby tłumaczyć ów "szał". Fakt, ma on obsadę-marzenie (Zamachowski, Malajkat, Segda, Bonaszewski, Trela, Peszek), ale obsada na tej scenie zwykle jest wspaniała. Więc? Więc na razie chodzi się tu na wszystko, aby choć posmakować atmosfery "bycia tu, gdzie być należy": na "Sędziów", "Noc Listopadową", zwłaszcza na "Kartotekę" (z Zamachowskim!).

Furorę robi w Studio "Kubuś P." w reżyserii Piotra Cieplaka. Wydawało się, że kolejna inscenizacja "Puchatka", nawet jeśli się powie, że jest "dla dorosłych" i serio, emocji nie wzbudzi. A młodzi bywają na nim nawet po osiem razy! Na listę swych "kultowych" spektakli wpisując także "Niezidentyfikowane szczątki ludzkie" (Dramatyczny), "Shopping and Fucking" (Rozmaitości) - do czego przyczyniła się Rada Miasta, walcząca ze "zgorszeniem", jakie niesie ten spektakl - i "Magnetyzm serca": czyli Fredro na "młodo" przez Jarzynę odczytany (też Rozmaitości). Chodzi się również na "Czwartą siostrę" do Ateneum (głównie za sprawą sztuki Głowackiego), na "Simpatico" do Powszechnego - na Gajosa i Jandę - i na lżejszy nurt w tym samym wydaniu w tym samym teatrze: "Harry, to ja". Mają widownię "Opowieści lasku wiedeńskiego" (Ateneum), ostatnio za sprawą laurów, jakie spadły na reżyserkę Agnieszkę Glińską. W Ateneum też zresztą bywać wciąż wypada. W przeciwieństwie do Polskiego i Nowego, które to sceny mają dziś bardzo niskie notowania.

Zastanawiające w kontekście ożywionego ostatnio powodzenia warszawskich teatrów, że tak modne niedawno jeszcze sceny, jak Rampa czy Buffo nie zaliczają się już do miejsc, które nobilitują w oczach "kulturalnego towarzystwa". A i w Kwadracie czy Syrenie o bilety łatwiej niż w "awangardowych" Rozmaitościach czy Studio.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji