Artykuły

Zabawa pełna wdzięku

Daj nam Boże więcej takich "imitatorów" - chciałoby się powiedzieć słuchając tekstu wystawionej na kameralnej scenie komedii Calderona w przekładzie Jarosława Marka Rymkiewicza. On sam określa swoje tłumaczenie "Księżniczki na opak wywróconej" właśnie jako imitację. Czyni to chyba zresztą z pewną dozą autoironii. Jego przekłady są istotnie swoistym fenomenem. Dowodem smaku i bezbłędnego wyczucia granicy artystycznego ryzyka. Rymkiewicz, nieskrępowany jałową troską o filologiczną wierność tekstom oryginałów, a jednocześnie naprawdę urzeczony bogactwem i urodą barokowej poezji, umie uchwycić i przekazać dzisiejszemu odbiorcy cały jej smak, złożoność znaczeń, intensywność ekspresji.

Rymkiewicz tłumacząc czy raczej trawestując jeden z nieznanych dotąd w Polsce utworów Calderona, dał znakomity materiał do współczesnej zabawy teatralnej. Materiał tym cenniejszy, że nawiązujący w sposób przekornie komediowy do motywów niedawno zrealizowanej przez wrocławski Teatr Polski sztuki Calderona "Życie snem". Trudno oczywiście snuć mniej lub więcej bałamutne analogie między losem jej bohatera - księcia Sigismundo a niespodziewaną przygodą prostej służącej - Gilety (z "Księżniczki na opak wywróconej").

Każda z tych sytuacji rozgrywa się w zupełnie innym rejestrze, klimacie, stylu. Ale mimo wszystkich różnic, w warstwie myślowej inspiracji obu utworów można odnaleźć niejeden wspólny rys. Zresztą przewrotny "imitator"-Rymkiewicz odświeżył, skomplikował i unowocześnił kształt calderonowskiego oryginału. Z tradycyjnej komedii "płaszcza i szpady" uczynił bardzo śmieszną i zarazem poetycką przypowieść. Jeśli coś w tym tekście naprawdę może nas zainteresować, to przecież nie sensacyjno-miłosne perypetie pary drętwych kochanków, a właśnie ów natrętnie realny "sen" Gilety o tym, że jest księżniczką. Ta kluczowa dla sztuki sytuacja stwarza znakomitą okazję do zastosowania całej gamy efektów komicznych. Ale nie one są tu najważniejsze. Wątek "snu" Gilety to także zadziwiająco spostrzegawcze studium stopniowej identyfikacji bohaterki z zupełnie nieoczekiwaną dla niej rolą.

Tę właśnie dodatkową warstwę znaczeń utworu Calderona pióro Rymkiewicza wzbogaca bardzo wyraźnie. Dość przypomnieć niektóre, nie podporządkowane zasadzie żadnej psychologicznej motywacji monologi Gilety (choćby ten stylizowany na modłę księcia Sigismundo), w których obok partii kpiarsko-komediowych nie brak i akcentów ogólniejszej, wcale nie parodystycznie brzmiącej refleksji. W całości sztuki dominuje jednaj, żywioł czystej, a przy tym kunsztownie pomyślanej zabawy. W tym kierunku poszli też współtwórcy przedstawienia. Jego reżyser - Włodzimierz Herman tym razem trafił we właściwy ton. Nie zgrzeszył ani nadmierną ostrożnością wobec tekstu, ani nie przesadził w mnożeniu efektów. Pomogła mu w tym również oszczędna i funkcjonalna scenografia Marcina Wenzla. W rezultacie powstało widowisko pełne humoru, dynamiki i wdzięku. To już teatr nie tylko atrakcyjny, ale i klarowny stylistycznie, dobrze wyważony w swej ekspresji, konsekwentny w połączeniu elementów żartobliwego pastiszu i delikatnej parodii. Widać w tym przedstawieniu pewną zespołową dyscyplinę, dosyć równy poziom gry aktorskiej. Są to, rzecz jasna, propozycje różnej rangi, lecz nie ma oczywistych gaf i pomyłek. Zdecydowana większość wykonawców traktuje fabularne schematy sztuki Calderona wyraźnie pretekstowo, bawi się sytuacjami i dialogiem swobodnie, pomysłowo i bez szarży.

Świetną Giletą była Jadwiga Skupnik. Stworzyła ona postać bogatą i ostrą w rysunku. Miała w sobie plebejską witalność i swadę, prymitywizm i specyficzny urok. Potrafiła sprostać zadaniu nawet w najmniej jednoznacznych partiach tekstu. Wtedy umiała stać się nie tylko śmieszna, ale i nagle cierpka, dojrzała w interpretacji trudnych refleksyjnych monologów. To z pewnością ciekawa rola. Sceniczny małżonek Gilety - Cezary Kussyk nie dorównywał jej giętkością środków, ale ujawnił autentyczny temperament i poczucie humoru. Wyróżniłbym jeszcze lekko i sprawnie kreującego rolę komediowego amanta - Romualda Michalewskiego. Mniej przekonywająco wypadły za to obie amantki. Anna Koławska (Diana) wydała mi się za sztywna i powierzchowna w ujęciu postaci, a Mirosława Lomfbardo (Flora) stanowczo zbyt serio przeżywała swe miłosne klęski. Adolf Chronicki jako książę Parmy też zapomniał, że gra w komedii. Ale to są pretensje natury szczegółowej, nie podważające pochlebnej opinii o całym przedstawieniu. Jest ono przykładem szczęśliwego połączenia rzeczywistych ambicji artystycznych i walorów czysto rozrywkowych tak pożądanych zwłaszcza w okresie karnawału.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji