Artykuły

Profesorów miałem z encyklopedii

- Jestem pasjonatem pracy, a reżysera słucham. Jestem nauczony, że to ktoś najważniejszy w teatrze i jeśli nie będę go uważnie słuchał, to nie pójdę w jego kierunku. On robi przedstawienie, on bierze za nie odpowiedzialność - mówi ROMAN MICHALSKI, aktor Teatru Śląskiego w Katowicach.

Z Romanem Michalskim [na zdjęciu], aktorem teatralnym i filmowym, reżyserem teatralnym. Od 1977 roku związanym z Teatrem Śląskim. Laureatem Złotych Masek za role: Gospodarza w "Weselu" S. Wyspiańskiego i Profesora w "Wujaszku Warn" A. Czechowa, rozmawia Urszula Makselon:

Pana jubileusz odbył się z lekkim poślizgiem - 50 lat pracy na scenie minęło chyba dwa lata temu?

- Zadebiutowałem w 1960 r. na deskach Teatru Powszechnego w Łodzi, z którym moja uczelnia współpracowała, rolą Księdza w "Wieczorze Trzech Króli" W. Szekspira w reż. Jerzego Waldena. Egzamin magisterski zdawałem 5 czerwca w roku 1961. To był pierwszy rok, kiedy zaczęły obowiązywać egzaminy magisterskie na uczelniach artystycznych. Mam więc dyplom z oceną, gdzie napisano, że jestem aktorem dramatu, i dodatkowo osobne pismo potwierdzające, że jestem magistrem sztuki. W spektaklu dyplomowym - "Śnie nocy letniej" W. Szekspira grałem Oberona i Lwa, a Jurek Ka-mas - Rzemieślnika. Pracę pisałem o wątkach ludycznych i fantastycznych w tym dramacie. Moim promotorem była prof. Lipiecowa, z którą mieliśmy wykłady z historii teatru powszechnego i polskiego.

Studiował pan w Łodzi.

- Kończyłem Państwową Wyższą Szkołę Teatralną w Warszawie z siedzibą w Łodzi, jeszcze na Gdańskiej - zanim przeniesiono ją na Targową. Po wejściu do budynku dech zapierało - to był przecież pałac Maurycego Poznańskiego. Panująca w nim atmosfera wciągała od razu na jakiś niezwykle wysoki poziom - człowiek się robił malutki wobec tych wspaniałych komnat, luster, witraży, marmurów. Ja, chłopak z Kutna, pierwszy raz zdawałem do szkoły, mając 17 lat, ale zostałem przyjęty dopiero za trzecim podejściem, bo wciąż mi powtarzali: Taki szczawik, niech pan przyjdzie za rok. Proszę pamiętać, że to były lata powojenne i trzeba było dać szansę starszym, którym wojna uniemożliwiła kształcenie. Aja miałem takie szczęście, że kiedy poszedłem w 1945 do szkoły, to pierwsza klasa trwała tylko pięć miesięcy, a kiedy trafiłem do czteroletniego technikum handlowego, to akurat objął mnie eksperyment trzyletni. Tym sposobem ukończyłem szkoły znacznie wcześniej.

W szkole aktorskiej wyhamowali pana...

- Tak (śmiech). Dobrze wspominam uczelnię. Miałem profesorów, którzy byli już wtedy w encyklopedii: Emil Chaberski czy Janina Mieczyńska, uczennica Dalcroze'a. Prozy uczył nas Henryk Modrzewski. Pracowaliśmy na starych tekstach - np. XV-wiecznym "O zachowaniu się przy stole" Przecława Słoty. Myślałem wtedy: Po co nam to - jak trzymać łyżeczkę? Później doceniłem tę wiedzę. To nauczyło nas bezpośredniości na scenie. W szkole siedziało się od rana do nocy. Nie było innego życia. Opiekunem roku była Maria Kaniewska, która robiła wtedy film pt. "Szatan z siódmej klasy", w którym zagrałem kilka epizodów. Z nią mieliśmy sceny prozą. Zaś profesor Władysław Potemski (uczył techniki wokalnej) słynął z tego, że potrafił zrobić duży głos z małego, czyli nauczyć każdego studenta tak operować głosem, żeby ten stał się słyszalny, donośny i wyrazisty. I to nie tylko "śpiewający", ale i "mówiący".

Wtedy nie wspomagały aktorów mikroporty.

- Dzięki Bogu. I dlatego na jubileuszu powiedziałem, że pozwolę sobie mówić bez mikrofonu. On jednak przeszkadza, człowieka jakoś tak ścieśnia. Trzeba też umieć do niego mówić. Zajęcia z pracy przy mikrofonie mieliśmy ze wspaniałą Natalią Szydłowską. Reżyserowała wtedy w warszawskich Rozmaitościach u dyr. Chaberskiego. Później nawet jakiś czas mieszkałem w tym warszawskim teatrze. Zatrudniono mnie. bowiem w Teatrze Klasycznym, a nie miałem gdzie mieszkać. A w tamtych czasach trzeba było być zameldowanym, chociaż tymczasowo, aby podjąć pracę. Dlatego, gdy z Gniezna przyszła propozycja pracy "z mieszkaniem" - przeniosłem się tam.

Wszystko robi pan z ogromną pasją.

- Nie umiem inaczej.

W tym zawodzie to cenne.

- To przecież niezwykle ciekawe, kiedy otrzymuje się nową propozycję. Przypominam sobie, gdy Jerzy Zegalski zaproponował mi rolę Stomila w "Tangu" Mrożka. To była frajda. Dziękowałem Bogu, że mogłem to zagrać. Bywa i tak, że czasem chciało by się zagrać co innego. Ja jednak najczęściej miałem szczęście spotykać w życiu wielu interesujących, rozwijających aktora reżyserów.

- Wracając do wspomnianej pasji. Jak okiełznać kogoś takiego? Myślę tu o realizatorach, reżyserach? Robi pan wrażenie człowieka spolegliwego.

- Jestem pasjonatem pracy, a reżysera słucham. Jestem nauczony, że to ktoś najważniejszy w teatrze i jeśli nie będę go uważnie słuchał, to nie pójdę w jego kierunku. On robi przedstawienie, on bierze za nie odpowiedzialność. Mogę proponować swoje przemyślenia wynikające z dyskusji, ale muszę być mu podporządkowany. Wszelkie konflikty wynikają z tego, że aktor nie chce się temu poddać. Może czasem trudno jest zrobić to, co chce reżyser, ale trzeba starać się z nim współpracować.

Zdarzyło się panu, odmówić przyjęcia roli?

- Nigdy, choćby najmniejszej. Anuż będzie to przygoda, tak jak jest z Walentym z"Iwony, księżniczki Burgunda" W. Gombrowicza - prawie nic nie mówię na scenie, a gdy wróciliśmy z Paryża z tym przedstawieniem, koledzy się śmiali, że zabrałem im wszystkie owacje. Wracając do pracy nad rolą. W szkole teatralnej wpajano nam, że tekst jest święty - a grywało się wielkich autorów. Teraz bywa, że reżyserzy traktują ich z dużą swobodą. I powstają sztuki nie autora a według autora. Żeby skreślać np. Zapolską w "Moralności pani Dulskiej" czy w "Skizie" - to trzeba się mocno zastanowić. W przeciwnym razie to nie będzie Zapolską, to nie będzie ta epoka. Jeśli chodzi o literaturę, to musiałem wiele doczytać. Gdy przygotowanie do matury trwa trzy lata, to język polski jest raczej przedmiotem rozwijającym zainteresowania w tym kierunku niż nauczaniem. W liceach było inaczej niż w technikach. Dlatego spędzałem dużo czasu w bibliotece uniwersyteckiej. Zawsze byłem pasjonatem książek. Obecnie sam mam pokaźną bibliotekę. A teraz wychodzi właśnie seria filozofów i znów nie mogę się oprzeć.

I dlatego na biurku leży świeżo zakupiony Seneka?

- Korzystam z ich wiedzy w pracy ze studentami. Kierkegaarda wykorzystałem do prozy. Sięgamy też po wielką literaturę. W tym roku przerabialiśmy "Białe kwiaty" Norwida. Niestety, z wiedzą młodzieży na temat kultury i sztuki jest dość kiepsko. Widzimy to na egzaminach wstępnych do naszego Studium. Nie wiedzą kto to Kilar, Górecki... do filharmonii nie chodzą. Nie widzą wokół siebie świata, który rozwija: Tyle mnie w szkole nauczyli i koniec.

Przy takim szacunku do autora - jak pan ocenia interpretację "Mewy" Czechowa, pana benefisowy spektakl?

- Z przyjemnością w nim gram. Gabriel Gietzki wyjął z tego tekstu to, co najważniejsze dla teatru - to, że tworzą go aktorzy. Jest mi to szalenie bliskie. Nie zniszczył Czechowa. To wielka umiejętność reżyserska, żeby przy użyciu swoich środków przekazu Czechów pozostał w tych postaciach. Mnie się podoba, że wchodzimy na scenę jako aktorzy "Teatru Śląskiego" i powolutku, powolutku wcielamy się w postacie, stworzone przez Czechowa.

Dlatego na wstępie się przedstawiacie?

- Tak, musimy się publiczności przedstawić, podkreślić, że jesteśmy stąd, a za chwilę zobaczą jaka jest nasza praca.

Miał pan to szczęście, że rozpoczynał pan pracę w teatrze, w którym nie dyplom był najważniejszy, ale relacja mistrz-uczeń.

- Tak. To naprawdę bezcenne doświadczenie.

Stworzył pan studium aktorskie, działające przy Teatrze Śląskim. Jakim jest pan mistrzem?

- Przede wszystkim: ja nie czuję się mistrzem.

Mówimy o tym jak inni pana postrzegają. Więc może czego pan uczy?

- Człowiek całe życie ma takie "niepokoje własne": Czyja to dobrze zrobiłem? Stworzenie studium było trudne. Gdy mnie o to poproszono, miałem już 65 lat. Jeszcze w tym czasie robiłem prawo jazdy, bo okazuje się, że na stare lata samochód bardzo się przydaje. Praca z młodzieżą zawsze mnie pociągała. Pracowałem, między innymi w Technikum Górniczym w Mysłowicach, a potem przez 20 lat w Akademii Muzycznej. Traktowałem to bardzo poważnie. Spowodowałem, że wybudowano tam scenę. Kiedy teraz podupada, to serce mi się kraje. Dawniej istniał wydział wokalno-aktorski a teraz jest wokalno-instru-

mentalny. Studenci brali udział w prawdziwych spektaklach. Robiliśmy "Orfeusza i Eurydykę", zawsze z dużą orkiestrą, z dyrygentami, "My Fair Lady", "Kiss me Kate". Mogli sprawdzić, co ich czeka w prawdziwym teatrze. Dla mnie to dzisiaj tylko wspomnienia, ale cieszy mnie, że moi studenci o mnie pamiętają.

Prowadził pan także teatr "Scaena Apicata" w Seminarium Duchownym.

- Zaczęło się od prośby proboszcza mojej parafii, by zrobić przedstawienie. To było w stanie wojennym. Wystawiliśmy "Rapsod o męce człowieczej" według scenariusza Bogumiły Kurcab. Kilku uczestników tego przedsięwzięcia poszło do seminarium i prosili, bym nadal robił z nimi spektakle. Przełożeni się zgodzili i przygotowaliśmy R. Brandstaettera "Pokutnika z Osjaku". To uwspółcześniona opowieść o świętym Stanisławie. Było to tuż po zabójstwie ks. Jerzego Popiełuszki, więc naszej wersji nadaliśmy tytuł "Pokutnik". Duże widowisko odbyło się też w katedrze z okazji 600-lecia obecności Cudownego Obrazu na Jasnej Górze. Były chóry, występowali aktorzy - w sumie chyba prawie tysiąc osób. Przestrzeń ogromna, trudno ją było nagłośnić, bo w katedrze jest pogłos. Teraz to łatwiejsze... Na te kilka przedstawień, które zagraliśmy, schodziły się prawdziwe pielgrzymki. W seminarium przygotowywaliśmy co roku zwykle jedną lub dwie premiery. To trwało dziesięć lat i jest udokumentowane pracą magisterską jednego ze studentów. Ostatni spektakl "I znalazłem, i czegóż mi więcej" powstał z wierszy ks. prof. Jerzego Szymika. Z seminarzystami pracowałem tak, jak w szkole teatralnej. Zwracałem uwagę na dykcję, warsztat i znajomość literatury. Sięgnęliśmy też po "Stary kościół Miechowski" księdza Norberta Bonczyka. To taki śląski "Pan Tadeusz". Kiedyś miałem robić adaptację tego utworu w Bytomiu, ale okazało się, że zabrakło na to pieniędzy. Utożsamiam się z tym regionem, choć Ślązacy mówią o mnie "krzok".

Sprawy duchowe są dla pana ważne.

- Jestem wierzący. Zawsze tak to było. To dla mnie naturalne. Człowiek wie jak się odnaleźć w trudnych chwilach. Niedawno zmarł mi 46-letni bratanek... W wierze jest nadzieja.

Słuchacze studium mówią, że potrafi się pan dzielić swoim doświadczeniem.

- Młodzi to przyszłość. Jak nie staramy się ich rozumieć - to oni też nas nie rozumieją. Trzeba ich zarazić pasją. W teatrze jesteśmy jak rodzina. Są: dziadek, ojciec, matka, dzieci. Czasami żartujemy, że mamy konflikt pokoleń. Utarło się nawet takie powiedzenie, które obrazuje sytuację przeciwną: O, z tobą to ja nie mam konfliktu pokoleń.

Ładne... Na przestrzeni lat zmieniły się relacje między młodymi i doświadczonymi aktorami?

- O tak. Kiedyś starszy aktor był poważny, dostojny i młodych traktował z wyższością. Było tak: Przyszedł nowy, niech najpierw pokaże, co potrafi. Do każdego zespołu wchodziłem z drżeniem, bo nie jestem zbyt śmiały. Do Katowic trafiliśmy z Olsztyna większą grupą. Zostaliśmy tu: ja i Adam Bauman. Trzeba było do każdego podejść, przedstawić się. Teraz raczej pomagamy w tym młodym. Trochę z egoizmu (śmiech). Chciałoby się, żeby każdy był dobry, bo jak będzie słaby, to to się zemści na przedstawieniu. To praca zespołowa. Tylko recenzenci Jadą" po głównych rolach i zazwyczaj nagrody przyznawane są za te role. A tyle jest wspaniałych mniejszych. W teatrze nie ma ról nieważnych.

Bo wszystkie tworzą spektakl.

- No właśnie! Podobnie jak pracujący nad scenografią, kostiumami. Dyskutuję z nimi jak mnie ubiorą. Dlaczego? Bo jeśli scenograf sobie wymyślił moją postać, a mnie nie zna - to gdy się spotykamy, trzeba to urealnić. Nie jest obojętne, czy będę miał na sobie beż czy czerń. Mamy też wspaniały zespół techniczny, to ludzie sceny. Przyglądają się, dyskutują z nami, czasem pochwalą. Dobrze się tu czuję. Oczywiście zdarzają się różnice zdań. Bez konfliktu nie ma sztuki. Każdy teatr jest inny, w każdym jest inna atmosfera.

Teatr to wielka rodzina pełna indywidualności.

- I dobrze. Trzeba się tylko jakoś dogadać, połączyć w jedność. Tak buduje się sukces artystyczny.

Katowickie Studium dostarcza indywidualności?

- Myślę, że tak. Pracując z młodymi ludźmi, staramy się, żeby pozostawali sobą. Dawno - nie pracowałem jeszcze wtedy w Śląskim - w czasach, gdy poprzednie takie studium prowadził w Katowicach Gustaw Holoubek, widziałem spektakl jego studentów we Wrocławiu. Zwróciłem uwagę na to, że młodzi aktorzy, wchodząc na scenę, robili to w stylu pana Gustawa. Nie można było tego przeoczyć, bo on miał przecież ten jedyny w swoim rodzaju sposób grania, mówienia. Patrzyłem na scenę i myślałem: Boże...

... ilu Holoubków!!!

- Tak było. Kontakt z kimś tak wybitnym to cenne doświadczenie, ale gdzieś po drodze ci ludzie trochę się zagubili. Dodam, że to było dobre przedstawienie. Wracając do naszego Studium - ważne, by nauczyć myślenia, bo aktor musi myśleć o tym, co gra. Musi skupić się na swojej roli - nie można rozmawiać za kulisami przed wejściem na scenę.

Zagrał pan blisko trzysta ról.

- Mam wrażenie, że sporo więcej, ale na razie dopiero to badam. Gdy uda mi się stworzyć wiarygodny katalog, to chyba nawet ja się zdziwię. Przez te ponad 50 lat dużo grałem: od Senatora w "Dziadach" po Szambelana w "Iwonie...". Wchodziłem ze sztuki w sztukę. W tej chwili, będąc emerytem, gram w co najmniej sześciu. Czasem pytają: No dobra, ale jak to zapamiętać? Wczoraj w tym, dziś w czymś innym. Nie wiem - po prostu. Trzeba sobie wszystko dobrze poukładać.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji