Artykuły

Ostał nam się ino wygłup

Twórca poznańskiej adaptacji scenicznej "Ferdydurke", Waldemar Śmigasiewicz, w programie spektaklu napisał, iż utwór Gombrowicza uwikłany jest "w sprzeczności wewnątrz struktury, w sprzeczności pomiędzy dziełem genialnym, wielopłaszczyznowym, a brukowym, we fragmentach pensjonarskim, awantur­niczym wygłupem i dziecinadą". Podejrzewam, że intencją twórców przedstawie­nia było pokazanie na deskach sceny wszystkich tych antynomii, by z kolei dzięki temu móc wykazać identyczną "sprzeczność tkwiącą w nas, pomiędzy, tym, kim jesteśmy, a tym, kim sobie wyobrażamy". Założenia tak ambitne powinny za­owocować spektaklem, jeśli nie oryginalnym i nowatorskim, to przynajmniej mądrym i prześmiewczym. Niestety, z przykrością donoszę, że pierwszym zdaniem, jakie ciśnie mi się na papier a propos poznańskiej "Ferdydurke", jest znane przysłowie o dobrych chęciach. Problem bowiem polega na tym, że zdecydowanie łatwiej o wygłup, niż o wielopłaszczyznowość, a już zupełnie trudno o harmonijne połączenie tych elementów. Zacznijmy jednak od pochwał. Po pierwsze, bardzo zaskoczyła mnie... przerwa. Sądziłem, że to ponad trzygodzinne przedstawie­nie grane będzie z dwoma antraktami, ulokowanymi między kolejnymi etapami wędrówki Bohatera - ze szkoły do domu Młodziaków i z domu Młodziaków do dworku szlacheckiego. Tymczasem przerwa jest jedna i w dodatku wyznaczano ją w nietypowym, a zarazem najbardziej chyba emocjonującym miejscu - gdy Józio knuje podstępny plan zdemaskowania Pimki i Kopyrdy. Zdecydowanie największe zaskoczenie wieczoru.

Poza tym spektakl ma niezłe tempo: kolejne sceny następują po sobie szyb­ko i sprawnie, co osiągnięto m.in. dzięki doczepieniu kółek do co poniektórych przedmiotów, które - z natury swej przyciężkie - stają się dynamicznymi elemen­tami akcji scenicznej. Dzięki temu zabiegowi, ławki, stoły czy łóżka z łatwością przemieszczają się po całej scenie, a przedstawienie nie zastyga ani na chwilą w bezruchu. Kółka doczepiono także do ścian, które zamykają przestrzeń sceniczną z trzech stron. W zależności od sytuacji, mogą się one bądź zamykać, ograniczając tym samym obszar działań aktorskich, bądź otwierać, odkrywając nowe miejsca akcji.

Aktorzy tworzą zgrany zespół, nie przeszkadzają sobie wzajemnie, starają się za to maksymalnie zdynamizować (czy raczej uatrakcyjnić) swoją grą. W tym momencie rodzą się pierwsze wątpliwości, gdyż cała ta atrakcyjność ob­jawia się głównie w postaci serii gagów i popisów aktorskich, które, chwila­mi może i śmieszne, są jednak najczęściej zwykłym teatralnym "pustosłowiem" Młodziakowa nazbyt intensywnie wcierająca sobie krem w policzki, Młodziak biegający w gaciach, efektowne zabawy butelką Józia i Miętusa czy Zosia zro­biona na idiotkę, bełkocąca coś pod nosem -te i inne elementy przedstawienia w jakiś prymitywny sposób upraszczają pomysły Gombrowicza. Podobnie rzecz się ma z niektórymi rozwiązaniami reżyserskimi. Najlepszym przykładem może być słynna scena lekcji polskiego, zaprezentowana w formie parodii dawnych insceniza­cji dramatu romantycznego, z aktorami krzyczącymi, miotającymi się po scenie i padającymi sobie w ramiona. Z teatralnego punktu widzenia wygląda to bardzo efektownie, tym niemniej jest dla mnie niepotrzebnym przejaskrawieniem sceny z kart książki.

Ktoś może mi zarzucić, że to wszystko można przecież znaleźć w "Ferdydurke": pierwszą, gorączkową lekcję polskiego i Józia gmerającego palcem w kompocie, i uczniów wypisujących z podnieceniem brzydkie słowa na płotach, i otępiałą Zosię wygadującą różne bzdury, itp., itd. Skąd więc moje obiekcje? Myślę po prostu, iż przekładając sceny książkowe na język teatru, popełnił Śmigasiewicz podstawowy, niestety, grzech - grzech dosłowności. Za bardzo zaufał pozornej teatralnej atrak­cyjności pomysłów Gombrowicza, tak sugestywnych, że zdawałoby się, gotowych do natychmiastowego przeniesienia na deski sceniczne i zgubił po drodze podsta­wową wartość powieści - jej ironię. Ironię spoza której wyziera cała klasyczna już, niestety, teoria określającej nas nieustannie formy - przyczyny naszej permanent­nej nieautentyczności i niedojrzałości. Spektakl Śmigasiewicza jest po prostu pusty i nic spoza niego nie wyziera.

Broniąc się przed ewentualnymi zarzutami o nadmierne przywiązanie do słowa pisanego kosztem teatru, chciałbym napisać, że skłania mnie do tego postawa adaptatora i reżysera przedstawienia. Bardzo dokładnie zrekonstruował on akcję powieści, bez poważniejszych modyfikacji czy skrótów, posłużył się też, oczywiście, oryginalnym tekstem "Ferdydurke" i - muszą przyznać- od czasu do czasu słychać nawet, jak któryś z bohaterów wykrzykuje "gęba" czy "pupa". Nie udało mu się tylko przenieść na deski sceniczne myśli i filozofii Gombrowicza, czy też (co byłoby chyba nawet ciekawszym rozwiązaniem) przedstawić własnej kon­cepcji. Nad całością dominuje więc nastrój wesołej, radosnej zgrywy. Aktorzy kreują swe role z karykaturalnym zapamiętaniem, bez niezbędnego dys­tansu, jakiego wymaga Gombrowiczowska ironia. Dlatego też dorośli mężczyźni w szkolnych ubrankach są jedynie infantylnymi przebierańcami, a nie wyrazi­cielami idei niedojrzałości, a Młodziak bez spodni nie kompromituje bynajmniej swą postawą, teorii postępu. Jeszcze raz potwierdza się stara prawda, że słowo bardzo opornie daje się ukonkretnić w obraz teatralny, rzadko z do­brym skutkiem. Wyraźnie widać to na przykładzie Miętusa, w książce zafas­cynowanego ideą "parobka", w poznańskim przedstawieniu sprawiającego za to raczej wrażenie... homoseksualisty poszukującego partnera z nizin społecznych. (Czyżby nadmierne przywiązanie Krzysztofa Baumana do postaci z "Pocałunku kobiety-pająka"?). Wieloznaczność słownego absurdu przekształca się w dwu­znaczność rodem z teatru bulwarowego. Jeszcze raz podkreślam: nie chodzi mi o krytykę wykorzystania, bardzo zresztą fascynującej, koncepcji tzw "sztuki niższej", ale o niemożność wzniesienia się myślą czy działaniem ponad poziom bulwaru.

Jeśli miałbym już wyróżnić kogoś z zespołu aktorskiego, to wskazałbym na Krystynę Feldman - wbrew karykaturalnym przerysowaniom innych aktorów, tworzącą sympatyczną postać Nauczycielki łaciny, autentycznie zaniepokojonej brakiem zachwytu swoich uczniów nad końcówką "- us". Grający rolę Józia Walde­mar Szczepaniak stara się jako jedyny zachować dystans, może nie tyle w stosunku do kreowanej postaci, co do świata przedstawianego w spektaklu, pragnąc tym samym pozostać także na scenie kimś w rodzaju narratora z książki. Pojawiająca się w jego rękach na początku i na końcu przedstawienia maszyna do pisania ma sugerować kogoś więcej - pisarza, może samego Gombrowicza? W grze Szczepa­niaka można jednak wyśledzić niekonsekwencję i wahania. Szczególnie daje się to zauważyć w scenach szkolnych. Aktor miota się bezradnie, z nieszczęśliwą miną od jednej grupy kolegów do drugiej, wygląda tak, jakby reżyser zapomniał dać mu wskazówki, co do zachowania się na scenie. W końcu zresztą tracimy zaintere­sowanie osobą Józia i skupiamy się wyłącznie na działaniach innych bohaterów. Dopiero w drugim akcie, gdy gra Szczepaniaka uspokaja się, a na twarzy Józia pojawia się ironiczny uśmiech aktor, uzyskuje pełnię władzy nad swą postacią. Wtedy jesteśmy już w stanie uwierzyć, że jego bohater, w przeciwieństwie do in­nych postaci, zdaje sobie sprawę z absurdalności świata i że wszelkie jego czyny mają na celu jej zdemaskowanie.

Niewiele dobrego da się też powiedzieć o scenografii. Wspomniałem już o jej funkcjonalności lecz poza tym zniechęca swą banalnością i bezbarwnością. Żadne z trzech miejsc akcji nie zostało scharakteryzowane przy pomocy jakiegoś wyróżniającego się i skupiającego uwagą elementu scenograficznego. Tylko stoły, krzesła, łóżka, ławki, okna, suche drzewko i zwyczajny błękit nieba. Wraz z drewnianymi ścianami tworzy to krajobraz odpowiedni raczej do dramatu mieszczańskiego, niż do groteski "Ferdydurke". Jeśli ta stereotypowość scenografii ma podkreślać schematyzm świata w ogóle i niemożność ucieczki z niego, to moim zdaniem, w celu udowodnienia powyższej tezy, twórcy przedstawienia poszli po linii najmniejszego oporu.

Ciekawym natomiast pomysłem wydaje się rozszerzenie przestrzeni scenicznej poza obręb sceny i rozegranie prologu oraz epilogu na specjalnie zbudowanym podeście, wchodzącym w kilka pierwszych rządów widowni. Efekty zastosowania tego pomysłu odczułem zresztą na własnej skórze. Nieopatrznie bowiem usiadłem w drugim rządzie, tuż koło krawędzi podestu. W związku z czym; podczas wstępnej rozmowy Pimki z Józiem, na wprost oczu miałem nogi Profesora, między którymi od czasu do czasu widać było fragmenty osoby bohatera. Nie powiem, ciekawy i nietypowy punkt widzenia.

Nielojalnością z mojej strony byłoby nie stwierdzić, że byłem jedynym z nielicznych malkontentów na widowni. Prawie wszyscy pozostali widzowie odbie­rali spektakl bardzo żywo, przerywając często oklaskami co efektowniejsze sceny i śmiejąc się do rozpuku w wielu momentach. Tak więc cel rozbawienia widzów został na pewno osiągnięty. Szkoda tylko, że inne cele tak łatwo pochłonęła urocza i radosna konwencja wygłupu.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji