Artykuły

Spectatorsi z wieży ciśnień

Zaczynali od zera. Teraz mają trzy sceny, a na spektaklach średnio 700 widzów w miesiącu. Jak na teatr, który zjawił się we Wrocławiu znikąd, Ad Spectatores osiągnęli sukces z gatunku "american dream". Pokazali, że dobre przedstawienie można zrealizować wszędzie, i to za kilka stów uciułanych w skarpetce - wrocławską grupę teatralną przedstawia Iza Michalewicz.

Najpierw był teatr na 20 metrach kwadratowych w prywatnym mieszkaniu Macieja Masztalskiego - założyciela grupy, reżysera i studenta teatrologii warszawskiej PWST. "Wielki teatr świata" Calderona pokazali raz, po kilku miesiącach pracy, dla 12 osób. Był rok 1997. Grupa nazwała się buńczucznie "HGW", składała z pięciu świeżo upieczonych maturzystów i produkowała jeden spektakl rocznie. Maciek Masztalski: "Na spektakle robiliśmy ściepę z własnych kieszeni. Po 50 złotych. W ten sposób powstał "Ryszard III" Szekspira, "Opowieści kolejowe" [na zdjęciu] i "Kobra" - dwie ostatnie sztuki napisałem sam. Przełom nastąpił w roku 2001, kiedy mój brat Kuba, który teraz szoruje bar w jakimś hotelu w Irlandii, odkrył XIX-wieczną Wieżę Ciśnień. Tam zrobiliśmy "Rzecz o życiu", spektakl, podczas którego zabieraliśmy stuosobową publiczność na przeprawę statkiem przez rzekę. Po raz pierwszy wprowadziliśmy bilety. I ze zdumieniem zobaczyłem, że ludzie chcą takiego teatru jak nasz! Potężna grupa fanów przychodziła po kilka razy na to samo przedstawienie. To była szansa, której nie mogliśmy przegapić".

Grupa zmieniła nazwę na bardziej nobliwą: Ad Spectatores pod wezwaniem Calderona. Hiszpański dramaturg towarzyszył Maćkowi Masztalskiemu od najmłodszych lat. Jego mama, Ewa Beata Wodecka, pracowała jako scenograf w Teatrze im. Witkacego w Zakopanem. Tam, będąc siedmioletnim chłopcem, Masztalski wychodził na scenę w "Wielkim teatrze świata" według Calderona. Grał dziecko, które musi umrzeć, zanim się narodzi. Dostawał za to 200 złotych i butelkę pepsi.

Palant w limuzynie

Wieża Ciśnień, potężna budowla z czerwonej cegły, górująca nad brzegiem Odry, stała się pierwszą sceną teatru. Ania Ilczuk: "Właśnie wtedy do nich dołączyłam. Wciągnął mnie mój kolega z roku, który należał do grupy od samego początku. Miałam już wcześniej licealne doświadczenia z niezależnym teatrem, oglądałam kłodzkie Zdarzenia, gdzie występowały grupy offowe z całej Europy. I ich spektakle zawsze bardziej mi się podobały od przedstawień teatrów instytucjonalnych. Zobaczyłam, że jak się działa na granicy, to można sobie na więcej pozwolić. Marzyłam o takim teatrze".

W 2002 roku zespół liczył już kilkanaście osób. Po spektaklu "Pułkownik Ptak" Christa Bojczewa w reżyserii Krzysztofa Kopki gazety ogłosiły: "Rewelacja w teatrze Ad Spectatores". Ale nie zawsze było tak pięknie. "Zanim zrobiliśmy "Pułkownika", wyreżyserowałem "Tragedię Księżny amalii" Johna Webstera - wspomina Masztalski. - Recenzent Gazety Wyborczej Leszek Pułka nie zostawił na nas suchej nitki. Uczyłem się przyjmować te cięgi z pokorą".

Przed kolejnymi spektaklami przed szlabanem blokującym drogę do Wieży Ciśnień gromadziły się tłumy (budynek jest własnością Miejskiego Przedsiębiorstwa Wodociągów i Kanalizacji, bez przepustki można wejść na ten teren tylko podczas spektakli). Niepowtarzalny klimat wnętrza i element zaskoczenia, który towarzyszył wszystkim produkcjom teatru, spowodowały, że chodzenie do Spectatorsów zaczęło być modne.

Czasem widzom spektakli Ad Spectatores fikcja teatralna miesza się z rzeczywistością. Masztalski: "Podczas przedstawienia "Trupiego Synodu", którego bohaterami są najwyżsi dostojnicy kościelni, gramy pogrzeb Papieża. A tu jeden z widzów buch! - na kolana - i zaczyna się modlić! Nie mogliśmy go nakłonić, żeby wstał i przeszedł do następnego pomieszczenia, gdzie przenosiła się akcja.

Z kolei na premierze spektaklu "Moje Drama" publiczność zaatakowała jednego z aktorów. Michał Opaliński grał tu dyrektora teatru - skończonego kretyna i bufona. Akcja zaczynała się przed szlabanem. Opaliński podjeżdżał tu limuzyną z dwiema piszczącymi panienkami u boku. - Co za palant?! To teatr, co pan tutaj robi?! - krzyczała oburzona teatromanka".

Polnische Banditen

Zimą w Wieży grać się nie dało z powodu zbyt niskich temperatur. Teatr wyprosił więc dwa pomieszczenia od... Polskich Kolei Państwowych, w zabytkowej przestrzeni Dworca Głównego. Na zrytej zębem czasu podłodze, która stała się sceną, grupa pokazała "Wrocławski Pociąg Widm" (reż. Krzysztof Kopka). Krytycy okrzyknęli spektakl teatralnym wydarzeniem 2004 roku. Trwał cztery godziny. Widzowie zobaczyli przedwojennych mieszkańców Wrocławia - Żydów, Niemców, Polaków - w otoczeniu nazistowskiej propagandy. Aktorzy prowadzili publiczność po peronach dworca do pociągu, który jechał kilka kilometrów do stacji Nadodrze i z powrotem. Po powrocie na widzów czekała już komunistyczna rzeczywistość. W ten sposób historia miasta posuwała się o kilka lat do przodu.

Na ostatni spektakl zjechała część warszawskiej krytyki. Po wejściu widzów na peron okazało się, że stoi tylko wagon - bez lokomotywy. Faszystowska aktywistka Anna Ilczuk poinformowała obecnych o opóźnieniu, spowodowanym rozebraniem torów przez "polnische banditen". Ludzie zgłupieli. Orkiestra przygrywała jakieś niemieckie piosenki, a ja przez godzinę biegałem w poszukiwaniu elektrowozu, który zapadł się pod ziemię. Kiedy wreszcie przyjechał, mówię maszyniście: "Panie! Masz pan godzinę spóźnienia!". A on na to: "Ja mam poważne rzeczy na głowie, muszę pociągi kolonijne podstawiać, a nie do teatru jeździć!".

Ad Spectatores postanowili samodzielnie wyremontować drugą scenę - w podziemiach dworca. Przez kilka miesięcy aktorzy przychodzili, przebierali się w ciuchy robocze i zasuwali z kilofami, miotłami i szpachlami do zdzierania tynku. "Bywa, że już nawet śpię na dworcu - mówi Michał Wielewicki. - Od czasu, kiedy tu jeszcze nie było toalety i sikało się bo butelek po mineralnej.

Do tańca i do różańca

Agata Kucińska, która kończy wydział lalkarski wrocławskiej PWST, trafiła do Ad Spectatores trzy lata temu. Najpierw była widzem, potem zaproponowano jej rolę: "Bycie tu, poza wspólną pracą twórczą, jest jednocześnie zgodą na wszystko inne: opukiwanie cegieł, sprzątanie czy imprezowanie. Jesteśmy przyjaciółmi".

Ad Spectatores wyrośli już z mundurka teatru młodzieżowego. Ich teatr stał się miejscem odwiedzanym także przez dojrzałą publiczność. W przerwie aktorzy częstują widzów kawą i herbatą, rozmawiają z nimi o tym, co przed chwilą zobaczyli.

Sukcesy zespołu sprawiły, że miasto zaproponowało artystom stworzenie teatralnej części programu wielkiej międzynarodowej imprezy kulturalnej Wrocław Non Stop. Spectatorsi skrzyknęli do współpracy absolwentów europejskich szkół teatralnych. Publiczność zobaczyła, jak pracują aktorzy i scenografowie z Pragi i z Berlina. Absolutnym hitem okazał się pomysł zrealizowania spektaklu metodą verbatim wspólnie ze słynnym Teatrem doc. z Moskwy. Pod czujnym okiem dramaturga Aleksandra Rodionowa ("Walka Mołdawian o tekturowe pudełko") i reżysera Aleksandra Wartanowa ("Wielkie żarcie", "Gej") widzowie obserwowali, jak rodzi się teatr, w którym aktorzy nie grają, lecz są częścią otaczającej ich rzeczywistości. Nad projektem czuwał tłumacz literatury wschodniej, reżyser i dramaturg Krzysztof Kopka. Wcześniej wymyślił Saison Russe dla gdańskiego Teatru Wybrzeże. Pod hasłem teatru enwironmentalnego - dla którego przestrzeń jest najważniejszym elementem struktury przedstawienia - artyści dosłownie przeczołgali widzów po kilku niezwykłych miejscach Wrocławia. I tak w dawnym schronie w podziemiach placu Solnego, który w czasie wojny był szpitalem polowym, zobaczyliśmy performance "Solny 44" z udziałem berlińczyków. Zwiedziliśmy wschodnie skrzydło Dworca Głównego, gdzie praska szkoła teatralna DAMU pokazała spektakl "Achtung Breslau", usiedliśmy przy stole w restauracji do uroczystej kolacji z artystami podczas spektaklu "Urodziny Taty" w reżyserii Masztalskiego, popłynęliśmy statkiem po Odrze w spektaklu "Rzecz o życiu". Nie obyło się również bez "Wrocławskiego Pociągu Widm" i przejażdżki pociągiem.

Wydarzenia trwały od 25 czerwca do 3 lipca 2004 roku. Aktorzy Ad Spectatores grali, prowadzili studio festiwalowe, czytali dramaty i zabawiali publiczność w foyer. Byli jak zwykle: do tańca i do różańca.

Niech żyje widz!

Dziś trzon zespołu stanowi 20 osób plus 15 współpracowników. Pracują tu dla własnej satysfakcji. Pieniądze zarabiają gdzie indziej. Kilku aktorów Ad Spectatores, jak Anna Ilczuk i Michał Opaliński, pracuje na stałe na etatach w zawodowych teatrach. Inni utrzymują się z ról w telenowelach, stypendiów ministerialnych albo ze współpracy z innymi teatrami. Wszyscy mają nadzieję, że powoli zacznie zwiększać się komfort ich pracy. Właśnie dostali sporą urzędową dotację. - Kochamy robić ten teatr - mówią jednogłośnie. - Sami wybieramy repertuar, reżyserujemy, kłócimy się o wizję spektaklu. Nikt nikogo z niczego nie rozlicza, nie formułuje zasad pracy. Wymagania stawia tylko widz i on jest dla nas królem. Bo Ad Spectatores to teatr dla widza, w którym można bezkarnie realizować swoje marzenia artystyczne i iść do przodu, nie oglądając się za siebie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji