Artykuły

Trudny sen Gombrowicza

Z początku wydaje się, że Jerzy Grzegorzewski czyta "Ślub" w zgodzie z Gombrowiczem. Jesteśmy wewnątrz niespokojnego snu Henryka, który w tym przedstawieniu walczy z samym sobą i nie próbuje być nowym Konradem. Potem pojawia się coraz więcej wątpliwości.

Na "Ślub" w reżyserii Jerzego Grzegorzewskiego czekałem z wielką niecierpliwością. Jednym z moich najważniejszych przeżyć teatralnych była inscenizacja Jerzego Jarockiego. Do spektaklu, zrealizowanego w krakowskim Starym Teatrze w 1991 roku, wracałem wielokrotnie, za każdym razem onieśmielony kreacjami Jerzego Radziwiłowicza, Jerzego Treli czy Krzysztofa Globisza i niezwykłą wprost precyzją i czystością reżyserii. Ze zrozumiałych względów przedstawienie uważano za ostatnie ogniwo w wielkiej tradycji sceny przy placu Szczepańskim, porównując z największymi osiągnięciami Konrada Swinarskiego. Przyznaję, że myśląc o "Ślubie" (i nie znając spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego z 1975 roku), nie potrafię uwolnić się od wspomnienia tamtego przedstawienia. Po Jarockim nie było zresztą w polskim teatrze znaczniejszych inscenizacji dramatu Gombrowicza. I też trudno się temu dziwić.

Znakomitym pomysłem jest otwieranie nowej, studyjnej sceny Teatru Narodowego - teatru Jerzego Grzegorzewskiego - "Ślubem" w jego reżyserii. Oto narodowy dramat, podejmujący bez taryfy ulgowej całość ludzkiego doświadczenia, trafia na narodową scenę, interpretowany przez predysponowanego do tego artystę. Dotychczasowe prace twórcy pozwalają traktować ten "Ślub" jako kolejny etap w jego poszukiwaniach. Znaczące, że pojawia się on w tym momencie - po "Dziadach - dwunastu improwizacjach" i "Nocy listopadowej".

Henryk (Jan Peszek) pojawia się jakby z niebytu. Spod sceny wynurza się wielka, okrągła płaszczyzna zapadni. Henryk nie jest sam. Wyłania się z otchłani, złączony ze swym Sobowtórem (Emil Wesołowski). "Śnił mi się jakiś stwór nieludzki" - powie za chwilę bohater. Sobowtór to pierwsza z zagadek przedstawienia. Ma symbolizować destrukcję, chaos i zagrożenie, ale to tylko jedna z interpretacji. Wesołowski i Peszek wyglądają na scenie jak bliźniacy. Grzegorzewski daje demiurgowi scenicznych wydarzeń lustrzane odbicie. Sobowtór pojawia się nagle, porusza bezszelestnie. W przeciwieństwie do Henryka cały czas milczy. Jego ciche i groźne bycie na scenie jest kontrapunktem dla potoku słów głównego bohatera. Jest też figurą ze snu, bowiem cały "Ślub" jest tylko i aż snem Henryka, a Jerzy Grzegorzewski wyciąga z tego wnioski.

W dramacie z Ojca czyni Henryk króla. W tym przedstawieniu Ojcem jest Zbigniew Zamachowski, Matką - Magdalena Warzecha. Tradycyjny podział ról uległ odwróceniu. Henryk nie widzi swych rodziców realnie. Wspomina własne dzieciństwo i ich młodość. Przywołuje taki ich obraz.

Władzio (Mariusz Benoit0 jest u Grzegorzewskiego pełnoprawnym partnerem Henryka. To postać z krwi i kości, coś na kształt sumienia przyjaciela. Dlatego jego finałowa ofiara będzie miała szczególny wymiar. Cios noża wymierzony z całą świadomością we własne serce waży więcej, niż jeszcze jeden formalny gest. Zadziwiający jest w roli Władzia Benoit - ściszony, nieefektowny, zawsze w cieniu partnera, a jednak pełen trudnej do nazwania siły.

Spór o świat, obecność Boga i miejsce człowieka prowadzi Henryk z Pijakiem. Tu Pijak (Wojciech Malajkat) jest raczej adwersarzem Ojca. Prawdziwy wyraz ma moment "dudtknięcia" Ojca, natomiast mniej istotny staje się podstawowy konflikt. Malajkat ani przez chwilę nie udaje pijanego. Jest raczej zakochanym w sobie mentorem, ale ze swojej roli wyciąga mniej, niż można było. Patrząc na niego i Joannę Żółkowską (Mania) przypominam sobie zarzuty, że Grzegorzewskiemu wystarczy, by aktor stanowił tylko znak sceniczny. Wątpliwości budzi też rola Zamachowskiego. Aktor świetnie gra przerażenie, ale to chłop a nie żaden władca. Przyzwyczajony jestem do myśli, że Ojciec u Gombrowicza jest dziwną mieszaniną strachu i godności, co pozwala na intronizację. W tym "Ślubie" Henryk nie ma kogo obalać. Inaczej dzieje się z Matką Magdaleny Warzechy. Młodej aktowe udało się samym głosem i sposobem poruszania się odmalować kobiecość bohaterki. Naturalną koleją rzeczy Matka schodzi na drugi plan, ale tej roli się nie zapomina.

Henryka gra Jan Peszek i wydaje się, że jest artystą do tego stworzonym. Jego Henryk z trudem dźwiga brzemię snu. Jest zdumiony, kiedy rojenia stają się prawdą. Mówi szybko, jakby bał się własnych słów. Czuje się, że Henryk Peszka nie do końca zna swe możliwości. Pewności siebie nabiera dopiero w III akcie, gdy rządy bohatera przechodzą w tyranię. Mocno punktuje rozkazy, prawie nie podnosi głosu. Dopiero scena finałowa zmienia punkt widzenia. Wiem, że Henryk Peszka zabrnął do punktu, z którego nie ma już powrotu. Logika snu dopełnia się nieubłaganie. Zbiera siły, by ponieść całą odpowiedzialność.

Plan zmiany świata i stworzenia "ludzkiego kościoła" nie może się powieść. Ale mam wrażenie, że w tym "Ślubie" Henryk wiedział to od początku. Grzegorzewski nie skreśla wiele, ale wyrzuca wielki monolog z III aktu, porównywany czasem z Wielką Improwizacją. Trudno mi to zrozumieć. W moim odczuciu Peszek gra tylko szkic bohatera, a spektakl jest trudnym do pojęcia szkicem "Ślubu", choć pozostaje w pamięci i długo nie daje spokoju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji