Artykuły

Konwenans i straszni mieszczanie

Dlaczego w teatrach gra się przedstawienia? Bo taki wybrało się zawód lub z braku lepszego zajęcia, z nudów, z próżności, z przyzwyczajenia, bo tak wypada. Konwenans i co tu kryć parę już tysięcy lat tradycji, wymaga od teatru tego, żeby grać. Nie ma na to rady i w tym całe nieszczęście. Jeszcze większe, gdy jeden z drugim, obydwaj naiwni, napakują sobie głowę przekonaniem, że w teatrze gra się po to, żeby o czymś istotnym powiedzieć, albo, nie daj Bóg, coś istotnego przeżyć. Tacy faceci z przestarzałymi poglądami psują tylko zabawę innym, gdy siedzą na widowni sztywni z napięcia czekając, kiedy się wreszcie

zacznie. Coraz częściej tak siedzą, a gdy kurtyna już opada, a aktorzy biegną do domu unosząc ze sobą huragan oklasków, wychodzą niezadowoleni i smutni, że znów się nic nie stało.

Kiedy ktoś taki, któremu się nie podoba, podczas gdy wszystkim się podoba, idzie do Ateneum, to jest jeszcze gorzej. Wiadomo, że to ulubiony teatr Warszawy, że tu właśnie wystąpi cała plejada aktorów, których na co dzień mamy szczęście oglądać w telewizorze, wiadomo, że dyrektorem Warmiński, a patronem Jaracz, wszystko wiadomo, a mimo to teatralny malkontent bije tylko małe brawko ze spuszczoną głową, bo konwenans wymaga tego, by na koniec klaskać. Ateneum jest bastionem konwenansu po obu stronach rampy, jest teatrem mieszczańskim położonym przy bulwarze biegnącym lewym brzegiem Wisły. Nie ma w tym nic złego. Stateczna rozrywka bardzo jest potrzebna. Problem jednak w tym, że tego rodzaju teatr aktorstwem stoi i precyzją reżyserii, a tych rzeczy właśnie w najnowszych premierach zabrakło. Tym bardziej to dziwne i niepokojące, iż to dopiero pierwsze przedstawienia w tym sezonie.

Najpierw była "Iwona księżniczka Burgunda" na małej scenie teatru, w doborowej obsadzie: królowa Anna Seniuk, król Marian Opania, Iwona Maria Ciunelis, książę Filip Krzysztof Tyniec, przygotowana aż przez dwóch reżyserów: Waldemara Śmigasiewicza i Macieja Wojtyszkę. Mimo to z "Iwony" w Ateneum zrobiła się taka sobie komedyjka, nie wiadomo ku czyjej uciesze grana. Mało śmieszna, a na dodatek strasznie banalna. Ot, teatr lektur szkolnych, którego nikt nieciekaw.

Zaczyna się na widowni, gdzie pośród ciasno stłoczonych krzesełek dla widzów ustawiono pyszne złocone fotele dla rodziny królewskiej. Książę Filip czyta gazetę ("Życie Warszawy"). Wszyscy jesteśmy widzami, przed którymi za chwilę pojawi się Iwona, która powinna utkwić nam ością w gardle, tak, abyśmy dławiąc się jej obecnością, również pożądali jej zadła wienia i śmierci zadanej przez śmiercionośne karaski. Tak się jednak nie dzieje, zamiast groteski bowiem obcujemy z farsą, w której zabawia się nas brawurowymi gonitwami króla i królowej wokół kanapy. A na końcu, kiedy już fajtłapa udławi się ością karaska, zamiast strachu i grozy widownię ogarnia radosny rechot strasznych mieszczan.

Nie jest łatwo odpowiedzieć na pytanie, jak grać "Iwonę". Reżyserowi nie wolno jednak pominąć go, jeśli przystępuje do realizacji dramatu Gombrowicza. Najbardziej jednak zdziwiło mnie, że sama Iwona w tym spektaklu strasznie dużo gada, tak jakby ktoś do tej prawie niemej roli dopisał pokątnie trochę tekstu. Może wrażenie to jest wynikiem nadekspresyjiiej mimiki Ciunelis? I druga rzecz dziwna, to fakt, że spod czterech reżyserskich rąk zamiast Gombrowicza wyszła zwykła rodzajowa komedia la Bałucki.

Druga premiera Ateneum to "Opera za trzy grosze". Z tym dramatem też same kłopoty. Nawet sam autor niechętnie przyznawał się do dzieła, które w pewnym sensie wymknęło mu się spod kontroli. "Opera" jest dramatem o wyzysku społecznym i mrokach życia w kapitalizmie. Nieśmiertelną uczyniły ją songi z muzyką Weilla i kilka świetnych, naprawdę śmiesznych dialogów A to jest już wystarczający powód do grania. Krzysztof Zaleski poprowadził spektakl tak, by unaocznić widzom kapitalistyczne niedole szarej strefy, pokazać drogę szemranego awansu społecznego od złodzieja do bankiera czy biznesmena, wszechogarniającą korupcję i bezlitosność zasady "pieniądz rządzi światem". Cóż z tego, skoro w tej "Operze" nie zabłysło to, co powinno, czyli songi. Śpiewane każdy na inną nutę przypominają popisy na festiwalu piosenki. Orkiestra siedzi na balkonach, przez co osobliwie zaaranżowana muzyka (Jerzy Satanowski) miesza się z głosami aktorów gdzieś nad głowami widzów i powstaje nieprzyjemny hałas.

Najbardziej rozczarowuje postać Jenny (Maria Pakulnis). Tu nieporozumienia zaczynają się już od kostiumu. Brzydka, źle skrojona sukienka mieniąca się kolorem czerwonego wina w połączeniu z blond fryzurą pani z reklamy szamponu L'Oreal niebezpiecznie zbliża Jenny do odpowiednika lalki Barbie w wersji bizneswoman. Songi Jenny wypadają blado i doprawdy trudno się nuni przejąć. Może bez potrzeby myślałem wciąż o tym, jak śpiewały je Lotte Lenya i Milva. Kukłowatej Jenny granej przez Marię Pakulnis sprawiedliwość oddał tylko recenzent "Rzeczpospolitej", który obwinił Broniewskiego o to, ze źle przełożył teksty i napisał: "Song Jenny o piratach jest bodaj czy nie najtrudniejszy do odśpiewania w 0perze i już samo poprawne wykonanie zasługuje na pochwały, brawa więc dla Marii Pakulnis". Przyznaję, że tak pokrętne wartościowanie nie przekonuje mnie i wolę pozostać przy swoim. Swoją drogą rzekomo złe tłumaczenie Broniewskiego nie przeszkodziło Teresie Budzisz -Krzyżanowskiej znakomicie zaśpiewać kilka lat temu partii Jenny w pięknym spektaklu Jerzego Grzegorzewskiego. Songi u Zaleskiego śpiewane są na ogół marnie. Również te Mackie Majchra (Piotr Machalica) i Brauna, szefa policji londyńskiej (Jan Prochyra).

A jednak wszystkim polecam ten spektakl. Z jednego tylko powodu: Krystyna Tkacz w roli Celii Peachum. Znakomita aktorka zrobiła wszystko, aby się zeszpecić. Jest gruba, pokraczna, ordynarna. Wybałusza oczy, nie ma za grosz gustu ani wdzięku. To odważne samooszpecenie aktorki połączone z mistrzowskim wykonaniem songów, zwłaszcza tego o seksualnej powolności, daje efekt piorunujący. Rola Krystyny Tkacz jest arcydziełem. Obawiam się jednak, że wszystkie siedzące na widowni Panie Peachum przebrane za panie Dulskie i tak będą zachwycone Jenny, z którą się identyfikują, lub przebiegłą Polly Peachum (Agnieszka Wosińska).

Może niepowodzenia "Opery" należy upatrywać w tym, że po obydwu stronach rampy znaleźli się straszni mieszczanie i bez przekonania usiłowali wzajemnie się czarować, że tak naprawdę są kimś zupełnie innym?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji