Artykuły

Meloman Omanu

Każda polska instytucja kultury chętnie oddałaby się w ręce sułtana Omanu, który nie tylko kocha sztukę, ale łoży na nią dużo pieniędzy. Bardzo dużo. Ostatnio zaprosił do siebie całą Operę Narodową w Warszawie, bo miał taką ochotę - pisze Mike Urbaniak w reportażu dla e-teatru.

- Niech pan zobaczy, jak oni nas tu goszczą - mówi Waldemar Dąbrowski, dyrektor Teatru Wielkiego - Opery Narodowej w Warszawie, pochylając się nad talerzem owoców morza w restauracji Hotelu Intercontinental w Muskacie. - Wszyscy tu mamy najlepsze warunki, a koszt jest z pewnością sześciocyfrowy. I nie jest to koszt, trzeba dodać, w złotówkach. Do stolicy Omanu przyleciał cały zespół artystyczny Teatru Wielkiego i spora grupa obsługi technicznej. W sumie 300 osób.

- Dokładnie 305 - poprawia wicedyrektor Grzegorz Chełmecki. Najważniejsza jest dokładność.

Aby zrozumieć ogrom przedsięwzięcia, jakim jest operowy wyjazd ze spektaklem, trzeba być z zespołem na lotnisku (scenografia w kilkunastu kontenerach popłynęła statkiem kilka tygodni wcześniej). Kolejka do odprawy nie ma końca, mnóstwo ludzi, bagażu, instrumentów. W końcu wypełnione są wszystkie miejsca w wielkim Airbusie A-300: na pokładzie są soliści, chór, orkiestra, Polski Balet Narodowy i statyści. Lot jest trochę opóźniony bo wesoła wycieczka musi pogadać, zamienić się miejscami - jeden chce przy oknie, drugi przy oknie nie może. Ktoś żartuje, że gdybybyśmy spadli, to polskie życie operowe by zniknęło (dowcip został uznany za zabawny). Wszyscy są podekscytowani, trochę jak dzieci na kolonijnym wyjeździe. Robią sobie zdjęcia, dyskutują w podgrupach, a czasami się dopiero poznają, bo trudno znać wszystkich w instytucji, która zatrudnia tysiąc osób. Lot był całkiem spokojny, wymiana praktycznych informacji o Omanie trwa dobrych kilka godzin. Można się opalać, nie można, kto ma olejek, z jakim filtrem, czy w ogóle będzie czas, czy można pojechać na targ i kto chce popłynąć oglądać delfiny. Kluczowe informacje dotyczyły garderoby: zakrywać ramiona, zakrywać kolana, mężczyźni też? Też. Szczególną uwagę zwracamy tancerzom - stało jak wół w informacji rozesłanej do wszystkich przed wyjazdem, bo ci jak zwykle chodzą roznegliżowani i kolan nie zakrywają, a omańska obyczajowość tego nie lubi, oj nie lubi. Po ponad pięciu godzinach lotu, jesteśmy na miejscu. Wychodzimy z lotniska i zderzamy się ze ścianą przeraźliwego gorąca. Próbują nas oczywiście zgarnąć taksówkarze, niestety grupa zorganizowana ma już gotowe podstawione autokary. Nici z zarobku.

Oman to pustynno-skalisty sułtanat leżący w południowo-wschodnim rogu Półwyspu Arabskiego. Sąsiaduje z biednym Jemenem, bogatą Arabią Saudyjską i arcybogatymi Zjednoczonymi Emiratami Arabskim. Wszystkie te kraje łączy dość spora ilość ropy, gazu i piachu. Wszędzie. Piach i skały zastępują trawniki, klomby i rabatki. Szaro i sucho. Gdzieniegdzie sterczy podupadła palma (nawet palmy nie dają rady!). Od południa i wschodu Oman oblewa Morze Arabskie, które przynosi niewielką ulgę nawet wtedy, gdy na zewnątrz, we wrześniu, jest 45 stopni Celsjusza. Plaże są puste przez cały dzień, zapełniaję się wieczorem, kiedy zajdzie słońce. Pojawia się na nich wówczas pełno dzieciaków, którzy patykami kreślą boiska i bramki, i grają w piłkę nożną. Kto by pomyślał. W Omanie? Klimat jest straszny, mordercze temperatury zmuszają do ciągłego przebywania w klimatyzowanych budynkach lub samochodach, co nieustannie niepokoi solistów, bo ciągłe i nagłe zmiany temperatury są bardzo groźne dla ich gardeł. - Choć nie można dać się zwariować - mówi Anna Lubańska, solistka Teatru Wielkiego, która śpiewa rolę Amneris, córki Faraona i rywalki Aidy o serce Radamesa. - Kiedy zaczęłam studia i zdałam sobie sprawę, że będę śpiewaczką, chodziłam cały czas z owiniętym gardłem. A kiedy ktoś obok mnie przeszedł to wydawało mi się, że podmuch wiatru już mi zagraża. W tym momencie donośny śmiech Anny Lubańskiej ściąga na nas oczy wszystkich gości hotelowych. - Tu wystrzegam się tylko picia zimnych napojów i wylegiwania na słońcu, bo ono wyciąga całą energię, a ja jednak co wieczór muszę śpiewać. Kiedy temperatura spada do 30 stopni, Omańczycy mówią, że jest chłodno.

To wyjątkowo przyjazny naród, ludzie są uśmiechnięci, uprzejmi, nadzwyczaj otwarci na rozmowę. W większości mówią także po angielsku, bo Oman to byłe terytorium zależne Wielkiej Brytanii. Związki z Londynem widać tu zresztą na każdym kroku. Jest tu bardzo bezpiecznie (sułtanat jest państwem policyjnym) i czysto. W kraju obowiązuje całkowity zakaz sprzedaży alkoholu, co dla polskiej grupy było nie do pomyślenia i kontrolowany jest internet: nie działa ani Skype, ani MSN. Dziękować Allahowi, Facebook hula bez zakłóceń. Kiedy chce się otworzyć jakąś zakazaną witrynę wyświetla się komunikat: "Ta strona została zablokowana, ponieważ prezentuje treści sprzeczne ze społecznymi i kulturowymi prawami sułtanatu. Jednakże, jeśli uważasz, że strona, na którą chcesz wejść, nie zawiera takich treści, wypełnij poniższy formularz i wyślij go nas". Wysłanie takiego mejla, byłoby równoznaczne ze złożeniem na siebie donosu, więc skrzynki mejlowe królewskich służb nie pękają raczej w szwach. W kraju rozwiązany jest też dość radykalnie problem mody i zbędnego szopingu. Obowiązują tradycyjne stroje. Ma to swój urok, ale mnie się na przykład nigdy nie udało odnaleźć kierowcy busa, który jeździł między hotelem, a operą. Powód był prozaiczny. Wszyscy tu wyglądają tak samo. Kobiety, choć okutane od stóp do głów, mogą się malować. I widać na wielu twarzach, że to jest ich jedyna forma wyjścia poza uniformizację. Makijaże są często bardzo mocne. I "bardzo mocne" to określenie dość dyplomatyczne.

Nietrudno się zorientować, kto w Omanie rządzi. To ukochany przez swoich poddanych - władający nieprzerwanie od 42 lat - sułtan Kabus ibn Said al Said (na zdjęciu), monarcha absolutny. Doszedł do władzy, kiedy w 1970 roku obalił swojego ojca (to taka bliskowschodnia tradycja). Jego Wysokości nie ma kto obalić, bo jest bezdzietny. Monarcha uśmiecha się do nas z banknotów (riali) i wszechobecnych portretów wiszących w sklepach, hotelach, instytucjach publicznych. Omańczy w większości nie powiedzą o nim złego słowa, bo kraj się nieustannie rozwija i jest ostoją stabilności w regionie. Kabus ibn Said ma dobre kontakty z bliższymi i dalszymi sąsiadami, a mimo obowiązującego szarjatu stara się dać odrobinę wolności innowiercom. Przeznaczył na przykład specjalną przestrzeń pod budowę kościołów, a świątyni anglikańskiej ufundował nawet organy. Jest jeszcze coś, Jego Wysokość jest chyba jednym z nielicznych rządzących na świecie, którzy są autentycznymi wielbicielami sztuki. - Sułtan jest melomanem - mówi Waldemar Dąbrowski.

- Przepraszam pana bardzo, pan może z Polski? - zaczepia mnie we foyer Królewskiej Opery uśmiechnięta kobieta. - Tak właśnie myślałam. To wspaniale! A co pan tu robi? Na jak długo? Może wpadnie pan do nas (jest także mąż i trójka dzieci) jutro na obiad? Zrobię spaghetti. Paulina i Maciej pochodzą z Olsztyna i mieszkają w Omanie ponad 10 lat. Oboje uczą muzyki. Pytam gdzie?

- W Królewskiej Orkiestrze Symfonicznej Omanu. To właściwie jest szkoła muzyczna, którą założył sułtan, żeby wykształcić profesjonalnych muzyków. Zaczął od muzycznej edukacji dzieci, a teraz zbudował operę. Przychodzimy tu na wszystko. Z zeszłym sezonie był u nas nawet Plácido Domingo.

Ten słynny hiszpański tenor to tylko jedna z gwiazd, które stanęły na deskach omańskiej opery w zeszłym sezonie. Wystąpili tu także Andrea Bocelli, Renée Fleming i Yo Yo Ma. Grała Londyńska Orkiestra Filharmoniczna i tańczył Teatr Mariński z Sankt Petersburga. Krótko mówiąc - prawdziwy gwiazdozbiór. Właśnie rozpoczęty sezon otworzyła "Aida" Giuseppe Verdiego w reżyserii Roberto Lagana Manoli. Orkiestrę naszego Teatru Wielkiego poprowadził Patrick Fournillier.

Sama opera w Muskacie powstała dekretem sułtana (w zeszłym roku sułtan kazał dekretem zlikwidować bezrobocie). Jest zbudowana w stylu - nazwijmy go - orientalnym. To tradycyjna architektura omańska - biały kamień i drewno. Robi piorunujące wrażenie, jest naprawdę dziełem sztuki. Polacy żartują, że jest podobna do opery w Warszawie, brakuje jej tylko kwadrygi. Teatr traktowany jest jak prywatna własność władcy, w związku z tym obowiązują w nim nadzwyczajne środki bezpieczeństwa. Wszystkiego pilnują strażnicy w fantazyjnych turbanach i galabijach z przypiętymi do nich, bogato zdobionymi sztyletami. Trudno uwierzyć, że są prawdziwymi funkcjonariuszami służb bezpieczeństwa, bo wyglądają jak statyści na planie nowego filmu Walta Disneya. Trudno jest też odróżnić pracowników opery od przebranych w egipskie stroje polskich statystów. To wyraźnie bawi i Polaków, i Omańczyków. Robią sobie nieustannie dziesiątki zdjęć.

"Aidę" zamówiła dyrekcja tutejszej opery. To inscenizacja bardzo tradycyjna. Chłodno przyjęta w Warszawie, w Omanie wydawała się idealna. Oczywiście tradycja tradycją, ale wszystko musiało być dokładnie sprawdzone. Zdjęcia i projekty wszystkich kostiumów obejrzano wcześniej i nakazano zmiany, tam gdzie były zbyt duże dekolty lub prześwitujące koronki. Żadnych zbędnych golizn omańska opera nie przewiduje, nawet baletnice nie mogą świecić pupami. - Po raz pierwszy występuję w scenografii, która nie różni się niczym od prawdziwego świata wokół - mówi Anna Lubańska. - Złoto, kadzidła, dywany i palmy mamy na scenie i po wyjściu z opery. To jest totalny odlot! Podobne zdanie ma Johannes von Duisburg, wcielający się w rolę Amonasro, etiopskiego króla, ojca Aidy: - Bardzo lubię nowoczesne opery, szczególnie uwielbiam te Mariusza Trelińskiego, ale tu, w tak konserwatywnym kulturowo kraju, nie ma co eksperymentować. Dlatego myślę, że ta "Aida" tak spodobała się publiczności. To był strzał w dziesiątkę. To prawda. Tutejsza publiczość przybyła tłumnie i przyjęła polską "Aidę" entuzjastycznie, a trzeba pamiętać, że opera jest zupełną nowością w tym kraju. Bilety nie były tanie, w przeliczeniu na polską walutę kosztowały ponad 600 zł. I kto mówi, że u nas jest drogo?

"Aidę" zamówił w 1869 roku chedyw Egiptu Ismail Pasza. Miała uświetnić uroczyste otwarcie Kanału Sueskiego. Do Verdiego zwrócił się o to z prośbą dyrektor Opery Kairskiej (opera w Muskacie jest drugą, po Kairze, na Bliskim Wschodzie, to znaczy trzecią, ale ta w Damaszku nie działa). Kompozytor odmówił. W końcu przekonało go 150 tysięcy franków w złocie i absolutna wolność inscenizacyjna. Libretto napisał Antonio Ghislanzoni i gotową operę wystawiono po raz pierwszy 24 grudnia 1861 roku. Przyjęto ją entuzjastycznie. Podobnie jak w Omanie. Bo czy tutejszej publiczności mogła się nie spodobać opera o etiopskiej niewolnicy, która kocha się z wzajemnością w egipskim dowódcy, a na drodze ich miłości staje córka faraona? Brawom nie było końca.

Jako jeden z pierwszych zerwał się do braw polski ambasador w Arabi Saudyjskiej (podlega mu też Oman i Jemen) Witold Śmidowski. Dzień przed premierą wydał przyjęcie, na które zaprosił cały zespół opery: - To nie jest łatwy teren z racji dużego konserwatyzmu kulturowego - mówi. - Żadnej awangardy tu raczej pokazać nie można. W Rijadzie organizujemy najczęściej koncerty muzyki klasycznej, a opery na Półwyspie Arabskim jeszcze nie było. To jest zasługa sułtana, który bardzo delikatnie otwiera kraj na zachodnie nowości, modernizuje. Oman jest, w porównaniu do swoich sąsiadów, najbardziej liberalnym krajem tego regionu, no i teraz ta opera.

Większość, tak sobie myślę, leciała do Omanu z poczuciem wycieczki na pustynię w celu nawiedzenia tubylców. Okazało się, że ulica w Muskacie wygląda tak, jak w Warszawie. Można iść do McDonalda albo Starbucksa, a opera naszprycowana jest najnowocześniejszym sprzętem. A sułtan? Wydał kolejny dekret. Zarządził zbudowanie nowego gmachu Muzeum Narodowego i chce budować kolejny teatr. Może niedługo, jak chedyw Egiptu, zamówi własną operę?

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji