Artykuły

O lekkim umieraniu

Koncept Mundruczó, aby podszyć operetką pytania dotykające samej definicji człowieczeństwa, nie tylko uchronił "Nietoperza" przed pretensjonalnym tonem, ale i nadał przedstawieniu hipnotyzującą dynamikę - o "Nietoperzu" w TR Warszawa pisze Agata Łuksza.

Od początku wiadomo było, że przygotowywany w warszawskim TR "Nietoperz" w reżyserii Kornéla Mundruczó znajdzie się w gronie najgłośniejszych premier rozpoczynającego się sezonu. Po pierwsze, premiery TR rzadko kiedy przechodzą bez echa. Po drugie, Mundruczó zapracował sobie na etykietkę jednego z najbardziej intrygujących artystów europejskich ostatnich lat - tak w branży filmowej, jak i teatralnej. Po trzecie wreszcie, punktem wyjścia dla spektaklu miała być "Zemsta Nietoperza" Johanna Straussa (syna). Rezultat spotkania Mundruczó - słynącego ze skłonności do brutalnego języka scenicznego, mocnych środków wyrazu i trudnej, niepokojącej, wręcz przygniatającej tematyki - z gatunkiem tak lekkim, frywolnym i błahym, jakim jest operetka, po prostu skazany był jeśli nie na oszałamiający sukces, to przynajmniej na zainteresowanie.

Zacznijmy jednak od wyjaśnienia kwestii podstawowych. Mundruczó nie wystawił w TR "Zemsty nietoperza" - nie ma u niego ani Rosalindy, ani Alfreda, nie ma właściwie żadnych nawiązań fabularnych. - tak jak w ogóle nie zrealizował operetki jako takiej, choć kilka arii Straussa zostało wplecionych w przedstawienie. Obsada "Nietoperza" nie składa się ze śpiewaków-wirtuozów, lecz z aktorów dramatycznych, którzy - nawet jeśli nad głosem pracowali - z operetkową arią radzą sobie raczej gorzej niż lepiej (może poza Sebastianem Pawlakiem, który w takiej formie odnalazł się zaskakująco dobrze). Aktorzy zresztą sami sobie akompaniują i to na instrumentach niespotykanych w szacownych orkiestrach: keyboardach i gitarze elektrycznej. Co szczególnie ważne, tematem "Nietoperza" nie są miłosne perypetie, chociaż romansów nie brak, lecz śmierć i umieranie, a akcja nie rozgrywa się na wystawnym balu przebierańców, tylko na tandetnej imprezie sylwestrowej - z kolorowymi balonikami i nieistniejącymi kiełbaskami - w klinice eutanazji. Ostatniej imprezie dla schorowanego dyrygenta Gustawa (Sebastian Pawlak) i jego żony, Irys (Agnieszka Podsiadlik), którzy zdecydowali, że poddadzą się po północy tak zwanemu zabiegowi.

Mundruczó stawia zatem w "Nietoperzu" pytanie fundamentalne, a przy tym nadzwyczaj aktualne: jakie są granice wolnej woli? Czy człowiek ma prawo sam decydować o swojej śmierci? Czy można bądź należy pomóc drugiemu człowiekowi odejść, jeśli takie jest jego życzenie? Czy można zarabiać na cudzym pragnieniu śmierci? Dlaczego ratowanie życia za wszelką cenę uchodzi za chwalebne, a eutanazję określa się mianem "zabawy w Boga"? I jak umierać, gdy umarł Bóg?

Niesamowity koncept Mundruczó, aby podszyć pytania dotykające samej definicji człowieczeństwa operetką, i to operetką celowo niedoskonałą, niedorobioną, niemal amatorską czy podwórkową, nie tylko uchronił "Nietoperza" przed pretensjonalnym tonem, ale też nasycił spektakl całą gamą dodatkowych sensów, zarazem nadając mu hipnotyzującą dynamikę. Mundruczó gra na emocjach widzów i steruje ich uwagą z godną oklasków maestrią. Czy wypada się śmiać na przedstawieniu o śmierci? Co zrobić, skoro w "Nietoperzu" zdarzają się sceny przekomiczne. Nastrój w "Nietoperzu" podlega bowiem nieustannej metamorfozie: to przedstawienie, w którym silnie skontekstualizowane dowcipy na temat polskiej służby zdrowia sąsiadują z uniwersalnym dramatem egzystencjalnym, a przypadkowy, nieporadny seks na szpitalnej kanapie z ostatnią kąpielą, a zatem i ostatnim dotykiem, w tym dotykiem erotycznym, niepełnosprawnego chłopaka (Dawid Ogrodnik) przygotowywanego do "zabiegu". Mundruczó raz przemienia widzów we wstrząśniętych świadków dobrowolnej śmierci rodziców i rozpaczy ich osamotnionej córki (Roma Gąsiorowska), a raz w rozradowaną publiczność kołyszącą się do rytmu brawurowo wykonywanego na scenie włoskiego szlagieru "Ti amo"...

W "Nietoperzu" Mundruczó ustrzegł się moralizatorstwa i powstrzymał przed jednoznaczną aprobatą bądź potępieniem eutanazji, chociaż ukazanie właściciela kliniki (Adam Woronowicz) jako człowieka kompletnie pozbawionego skrupułów pozwala się domyślać, po której stronie barykady stanąłby sam reżyser. Dużo ciekawsza wydaje się jednak postawiona przez niego diagnoza społeczeństwa późnonowoczesnego, która nabiera siły właśnie poprzez celowe wmontowanie w strukturę spektaklu kulawych elementów operetkowych. Niepokojąca jest ta "lekkość" śmierci na życzenie, nazywanej po prostu "zabiegiem" (jak usunięcie pieprzyka), siłą rzeczy sprowadzonej do rutynowej procedury, którą poprzedza postawienie krzyżyka na formularzu i banalny trening wypicia całej zawartości szklanki jednym haustem. Eutanazji dokonuje się bowiem przy pomocy płynnego nembutalu - silnego środka nasennego - którego, jak tłumaczy w spektaklu Marta, asystentka właściciela kliniki (Małgorzata Buczkowska), nie można przyjmować małymi łyczkami, bo "klient" zaśnie, zanim wypije śmiertelną dawkę. Wydaje się zatem, że u Mundruczó wraz z prawem do decydowania o własnej śmierci człowiek zyskuje wolność absolutną, ale w konsekwencji nie tyle osiąga pełnię człowieczeństwa, ile przemienia to człowieczeństwo w błahostkę.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji