Artykuły

Aktor szczęśliwy

- Chruszczow leżał do góry nosem, a Stalin, czyli ja, z eleganckim talerzykiem z równiutko pokrojonymi pomidorami, podchodził do Berii i razem z nim, z impetem i ze złością, zaczynał wcierać w śpiącego Chruszczowa te pomidory - o swoich przygodach artystycznych opowiada krakowski aktor JERZY GRAŁEK.

Łukasz Maciejewski: Kiedy kilka tygodni temu zadzwoniłem do Pana, usłyszałem, że opowie mi Bań o przygodzie życia...

Jerzy Grałek [na zdjęciu]: Po raz pierwszy wyjechałem do Irlandii, po raz pierwszy grałem w teatrze po angielsku (i to od razu w sztuce Szekspira), po raz pierwszy dostałem aż tak entuzjastyczne recenzje. W Kork, w Irlandii, zagrałem - w międzynarodowej obsadzie - Shylocka w "Kupcu weneckim" Szekspira.

Jak doszło to tej współpracy?

- Gdzieś na początku kwietnia zadzwonił telefon. Panienka, cienkim głosem, zalała mnie potokiem słów, mówiąc, że jestem zaproszony na casting do dużego, międzynarodowego przedsięwzięcia, że chodzi o Shylocka w "Kupcu weneckim", że miałbym tę rolę zagrać po angielsku. Oczywiście na początku pomyślałem, że to może żart. Pojawiły się jednak kolejne, już bardziej konkretne telefony. Do połowy kwietnia musiałem przygotować wielki monolog Shylocka.

Po angielsku?

- Oczywiście. Szczęśliwie jeszcze przed castingiem spotkałem się z Władysławem Witaliszem, pracownikiem naukowym filologii angielskiej UJ, wybitnym znawcą Szekspira i specyfiki jego języka. Dzięki niemu uwierzyłem, że potrafię zagrać Shylocka po angielsku. Nawet więcej: wiedziałem, że zrobię to dobrze.

I rzeczywiście, casting wygrał Pan w przedbiegach.

- Ku mojej wielkiej radości, wygrałem, ale w tym samym momencie uzmysłowiłem sobie, ile rzeczy będę musiał teraz odwołać. Wyjazd do Irlandii wiązał się przecież z niemal dwumiesięczną zawodową absencją w kraju. Musiałem zwolnić się z pracy w dwóch serialach, z zajęć w PWST, w teatrze itd. Podświadomie jednak czułem, że warto postawić wszystko na jedną kartę, no i udało się. Pojechałem.

"Kupiec wenecki" był głównym wydarzeniem wielkiego letniego festiwalu "Corcadorca" w irlandzkim Kork.

- W ramach Cork Midsummer Festival odbywa się wiele prestiżowych imprez muzycznych, filmowych, teatralnych, które ogniskują się wokół jednego wydarzenia głównego - wielkiego spektaklu plenerowego. W tym roku był to właśnie "Kupiec wenecki".

Wydarzeniem poprzedniego "Corcadorca" był, również znakomicie przyjęty, "Sen nocy letniej" Szekspira, pokazywany w parku Fitzgeralda w Kork oraz w ogrodach Fota. Gdzie prezentowany był "Kupiec wenecki"?

- Ideą tych spektakli jest wyjście teatru na zewnątrz. Akcja poszczególnych części dramatu rozgrywa się w różnych miejscach; publiczność, razem z aktorami, przenosi się z miejsca na miejsce. "Kupiec wenecki" rozgrywał się w czterech planach, m.in. przed frontem starej destylarni, skąd publiczność maszerowała pod główny budynek sądu, gdzie rozgrywała się scena sądu, dalej akcja przenosiła się do kościoła Świętego Antoniego.

Ile razy zagraliście "Kupca"?

- Dwanaście. Już po pierwszym spektaklu zabrakło biletów. W sumie przedstawienie obejrzało prawie siedem tysięcy widzów! Wszystko miało naprawdę niesamowity rozmach, w przedstawienie zainwestowano wielkie pieniądze.

Reżyser "Kupca weneckiego", Pat Kiernan, uznawany jest za jednego z najciekawszych młodych irlandzkich twórców. Jego adaptacja sztuki "Disco Pigs" Endy Walsh była przed kilkoma laty wydarzeniem festiwalu w Edynburgu.

- To prawda, Pat to bardzo mocne nazwisko. Reżyseruje na zmianę w Dublinie, Londynie i w Nowym Jorku. W "Kupcu weneckim" zebrał fantastyczny skład aktorski. Obok mnie, były jeszcze dwa sympatyczne polonika: Tubala zagrał Ryszard Radwański, a rolę Jessiki Beata Jewiarz, jednak trzon, co zrozumiałe, stanowili aktorzy irlandzcy, także tamtejsze gwiazdy, choćby Mark D'aughton (Bassanio) i Eileen Walsh (Portia).

Spektakl powstał w ekspresowym tempie.

- Próby trwały tylko pięć tygodni, ale za to codziennie po osiem godzin. Wszyscy byli perfekcyjnie przygotowani, a reżyser precyzyjnie wiedział, czego chce. Pracując nad "Kupcem weneckim", odebrałem też wielką lekcję profesjonalizmu. Osobny pion zajmował się zespołem muzycznym, kostiumami, przygotowaniem plenerów. Przegadywałem akurat z reżyserem tekst sztuki, w tym samym czasie, niemal bezszelestnie, ktoś brał moją miarę, a wkrótce, w garderobie, leżał gotowy, idealnie skrojony kostium.

- Domyślam się, że dla Pana, aktora z Polski, wyzwanie stanowiło już samo pokonanie bariery językowej.

- Pracowałem dwa razy więcej, ale też otrzymałem dwa razy więcej pomocy. Wcześniej grałem wprawdzie po angielsku w filmach - m.in. w "Triumfie ducha" Roberta M. Younga z Willemem Defoe czy w "Światłach" Christiana Schmidta, ale to naprawdę nie to samo. Aktorzy - głównie wspomniany już Mark D'aughton, ale także grający Gobbo znany aktor filmowy i teatralny Brendon Conroy czy Antohony Morris (Lancelot) - widząc, że walcząc z materią, gryzę ziemię z bólu, przychodzili do mnie i mówili: "Jurek, nie martw się, jak będzie trzeba, spotkamy się także w niedzielę, spotkamy się po próbie". I spotykaliśmy się.

W trakcie pracy, pomiędzy Panem a resztą grupy, nawiązały się zapewne liczne, także pozaartystyczne, przyjaźnie.

- Odpowiem anegdotą. W czerwcu obchodziłem 59. urodziny. Zaaferowany pracą prawie o tym zapomniałem. W dniu urodzin przyszedłem nawet do teatru wcześniej, żeby coś jeszcze przećwiczyć, przebrać się. Widzę, że jest zupełnie pusto. Trochę mnie to zaskoczyło. Nagle do mojej garderoby wchodzi Rysiek Radwański i mówi: "Jurek, chodź prędko do kantyny, bo coś się stało". Biegnę zatem do bufetu i widzę cały zespół teatralny, od reżysera po ostatniego pracownika technicznego, który na mój widok intonuje "Happy Birthday". Łza mi się wtedy w oku zakręciła.

Na początku naszej rozmowy wspomniał Pan o recenzjach. Są rzeczywiście wyśmienite. Co ciekawe, a może znamienne, irlandzcy, ale także brytyjscy krytycy najwięcej miejsca poświęcają właśnie Pana roli. Mary Leland w "Irish Times" pisze wręcz o aktorskim objawieniu: "monumentalnej kreacji łączącej intelektualny rygoryzm i emocjonalną gęstość".

- Ja takiej recenzji nie miałem nigdy w życiu! Zresztą wszystkie cztery irlandzkie dzienniki pochwaliły spektakl i moją rolę. Osobne komplementy zebrałem także w prestiżowym "Guardianie".

Krytyk Liam Heylin w dzienniku "Evening Echo" napisał, że "Shylock w wykonaniu polskiego aktora, Jerzego Grałka, jest najbogatszym i najpełniejszym wcieleniem tej karkołomnej roli, jaką kiedykolwiek oglądał". Odnoszę wrażenie, że Szekspir to w ogóle dla Pana szczęśliwy autor.

- Bardzo szczęśliwy! W dramatach Szekspira zagrałem najwyżej oceniane i najbliższe sercu role. Szekspir towarzyszy mi od początku kariery. Dwa lata po skończeniu szkoły teatralnej, w 1971 r., zagrałem Makbeta w Teatrze im. Jaracza w Olsztynie, potem, już w Krakowie, w Teatrze im. J. Słowackiego - Poliksena w "Opowieści zimowej" w reżyserii Skuszanki, w 1978 r. Hamleta w spektaklu Jerzego Krasowskiego. Z "Hamletem (IV)" (1989 r.) Andrzeja Wajdy w Starym Teatrze, gdzie grałem Klaudiusza, objechaliśmy pół świata. W "Śnie nocy letniej" u Rudka Zioły grałem Podszewkę, potem Karola w "Jak wam się podoba" i Pompejusza w "Miarce za miarkę" - oba spektakle w reżyserii Tadeusza Bradeckiego. Cały czas gram Klaudiusza w "Hamlecie" Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Scena STU. O licznych Teatrach Telewizji, z moim ukochanym Macdufem w telewizyjnym "Makbecie" w reżyserii Krzysztofa Nazara, nie wspominając. Ma pan rację, Szekspir zawsze przynosił mi szczęście.

Pewnie teraz chciałby Pan zagrać Shylocka po polsku. Nie będzie łatwo. W bazie "e-teatru" odnotowanych zostało zaledwie siedem powojennych inscenizacji tego dramatu Szekspira.

- To prawda, "Kupiec" wystawiany jest rzadko, bardzo rzadko, a w Krakowie nie był grany chyba od dziesięcioleci. Pamiętam Shylocka, którego kiedyś w spektaklu Waldemara Śmigasiewicza zagrał, zresztą świetnie, Gustaw Holoubek. Może i mnie się uda. Oby.

Shylock w "Kupcu weneckim" Pata Kiernana to najważniejsze, ale przecież nie jedyne Pana zagraniczne zawodowe osiągnięcie. W ubiegłym roku, w telewizyjnym, zrealizowanym dla BBC, filmie Tima Robinsona "Plot To Kill Stalin" świetnie zagrał Pan rolę tytułową.

- To był film opowiadający o ostatnich miesiącach życia i śmierci Stalina. Podobnie jak w przypadku Shylocka wygrałem casting. Graliśmy po rosyjsku, ale pracowaliśmy w języku angielskim. Pamiętam, że sam wymyśliłem scenę, w której, nazajutrz po zakrapianej balandze, Chruszczow leżał do góry nosem, a Stalin, czyli ja, z eleganckim talerzykiem z równiutko pokrojonymi pomidorami, podchodził do Berii i razem z nim, z impetem i ze złością, zaczynał wcierać w śpiącego Chruszczowa te pomidory. Anglicy byli zaskoczeni, skąd mogliśmy wiedzieć o podobnych zachowaniach, które podobno rzeczywiście się zdarzały. Nie rozumieli, że pewnych rzeczy u nas naprawdę nie trzeba się uczyć.

Z jednej strony Shylock w "Kupcu weneckim" i Klaudiusz w "Hamlecie" Krzysztofa Jasińskiego w Teatrze Scena STU, z drugiej, komediowa, niemal slapsticowa rola w serialu Rybarskiego i dramatyczna w filmie "Futro". Od lat konsekwentnie unika Pan zaszufladkowania w jednym tylko typie ról.

- Najczęściej obsadzany jestem w rolach dramatycznych, ale uwielbiam także żywioł komediowy. Chwała takim reżyserom jak Rudolf Zioło, który pierwszy zobaczył we mnie aktora komediowego: w 1983 r., w Teatrze Miniatura, razem z Jankiem Peszkiem, zagraliśmy w "Psim sercu" Michaiła Bułhakowa. Spektaklu wręcz nie dało się grać, bo ludzie umierali ze śmiechu, potem zaś nie dało się grać dlatego, że zaprotestował konsulat radziecki. Takie to były czasy. W ślad za Doktorem Bormentalem z "Psiego .serca" przyszły następne role komediowe, w tym może najważniejsza w całej mojej karierze, rola Barnabasa Nedostala w "Wiośnie Narodów w cichym zakątku" Adolfa Nowaczyńskiego w reżyserii Tadeusza Bradeckiego.

Cały czas rozmawiamy o teatrze, telewizji, a przecież Pana filmografia również jest bogata. Tyle tylko, że nie było w niej chyba zbyt wielu wydarzeń wartych osobnego odnotowania.

- iałem po prostu pecha. Gdyby pozwolono Żuławskiemu dokończyć w swoim czasie "Na srebrnym globie", mógłbym dzisiaj być w zupełnie innym miejscu. Potem nie zagrałem może w kinie wielu głównych ról, za to często u dobrych reżyserów.

Pod tym względem również zapowiada się przełom, bo w wakacje rozpoczyna Pan zdjęcia do filmu "Futro" w reżyserii Tomasza Drozdowicza.

- Jestem podekscytowany tym projektem. Ze względu na intrygujący scenariusz, bardzo ciekawego, młodego reżysera i znakomitą obsadę. Moją żonę zagra Teresa Budzisz-Krzyżanowska.

Tyle ma Pan tych propozycji, aż strach pomyśleć, co będzie dalej.

- Będzie, co będzie. W życiu też, po latach różnych zwątpień, doszedłem do pionu. Jestem teraz człowiekiem szczęśliwym.

Takie dictum wymaga w "narzekającej" Polsce szczególnej odwagi.

- Nie boję się tego słowa. Tak, jestem bardzo szczęśliwy.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji