Artykuły

Spowiedź dziecięcia wieku

Jarzyna znów zaskoczył publiczność. Jako Das Gemüse (to jego nazwisko po niemiecku) okazał się tradycjonalistą.

Próżno szukać w najnowszym spektaklu Jarzyny transów i narkotykowych wizji, którymi przesycone były jego wcześniejsze przedstawienia, siłą rzeczy nie ma takie współczesnej muzyki. "Doktor Faustus", zrealizowany we współpracy z Hebbel Theater i festiwalem berlińskim, wydaje się prowokacyjnie anachroniczny na tle dzisiejszych produkcji niemieckich, ze swoją realistyczną scenografią, iluzyjnymi efektami dźwiękowymi i narratorem, który w głębokim fotelu ustawionym na proscenium snuje całą historię. Ale ta tradycyjna forma wynika ściśle z charakteru literatury, na której oparty jest spektakl.

Das Gemüse z aktorami wrocławskiego Teatru Polskiego zagłębił się w lata 20., w dekadencką i nihilistyczną atmosferę poprzedzającą II wojnę światową, którą w swojej powieści opisuje Tomasz Mann. Młody reżyser zajmuje się kryzysem niemieckiej duchowości i zadaje pytanie, jak się stało, że naród Bacha, Goethego i Mahlera wybudował komory gazowe. Powieść o kompozytorze, który zawarł pakt z diabłem, daje częściową odpowiedź na to pytanie i ten diaboliczny wątek interesuje reżysera najbardziej.

W "Doktorze Faustusie" spotykają się trzy czasy: życie niemieckiego kompozytora Adriana Leverkühna, które przypada na pierwsze 40 lat XX w.; lata 40., schyłek wojny, kiedy jego przyjaciel Serenus Zeitblom pod alianckimi bombami spisuje jego biografię; czas czytelnika, w tym wypadku schyłek stulecia. Te trzy wymiary w spektaklu nachodzą na siebie i nawzajem oświetlają, stwarzając groźny i wzniosły portret kończącego się wieku.

Jarzyna wybrał z powieści te sceny, które pokazują Leverkühna (Jan Frycz) na tle jego środowiska: monachijskich artystów i arystokratów, którzy prowadzą intensywne życie towarzyskie i erotyczne, oddają się muzykowaniu i dyskusjom o filozofii. Wśród tych uroczych utracjuszy zawsze znajdzie się co najmniej jeden człowiek chodzący twardo po ziemi, zaczesany w przedziałek, o ruchach i gestach wojskowego, który podniesionym głosem rozprawia o konieczności zaprowadzenia porządku w Europie. I nikt naturalnie nie zwraca na takich ludzi uwagi, towarzystwo jest zbyt pochłonięte problemem harmonii u Beethovena i romansami, by zauważyć rosnącą niszczycielską siłę, która wkrótce opanuje cały kontynent.

Jarzyna pokazuje, jak zło w niezauważalny sposób sączy się w codzienne życie, jak przybiera maskę zwyczajności. Diabeł (Krzysztof Dracz) jest szarym człowiekiem w pomiętym garniturze, którego nie wyróżniłbyś z tłumu. Piekło zjawia się w skórze księgowego, za kilkanaście lat księgowi zorganizują piekło na ziemi. Wymowna pod tym względem jest ostatnia scena spektaklu, w której Leverkühn spowiada się ze swojego grzechu - paktu z diabłem - przed przyjaciółmi. Wstrząsające jest to, że nikt mu nie wierzy, goście jeden po drugim wychodzą, przekonani, że kompozytor zwariował, i nawet jego bliscy traktują go jak psychicznie chorego. Nikt nie jest w stanie zauważyć, że ta sama choroba, która toczy ciało i umysł Leverkühna, zatruła cały naród. Pokazanie na scenie w dwie i pół godziny biografii, która na kartach powieści trwa prawie pół wieku, jest niemożliwe, podobnie jak niemożliwa byłaby nawet pobieżna prezentacja wszystkich problemów, którymi zajmuje się Mann. Cena, jaką płaci Jarzyna, jest wysoka: przedstawienie nie jest samodzielne wobec książki, bez jej znajomości wiele scen i wątków jest niezrozumiałych. Spektakl z konieczności jest zbiorem migawek, bardziej działa obrazami niż rozwojem akcji, co wpływa na jakość aktorstwa. Jan Frycz ma za mało czasu, aby w pełni pokazać drogę Leverkühna od nieludzko czystej i matematycznej sztuki do człowieczeństwa, od pychy do poszukiwania miłości, od rozumu do obłędu i śmierci. Jego rola mogłaby stać się wielką kreacją. Jest we Fryczu naiwny chłopiec, który łapczywie chwyta życie, i dojrzały mężczyzna, rozpaczliwie szukający miłości. Ale aktor nie może się na dobre rozpędzić i z roli pozostają momenty, jak ten w finale, kiedy Frycz, wyznawszy grzechy, otwiera usta do śpiewu i z gardła wydobywa tylko żałosny jęk, a potem w konwulsjach opada na podłogę. Ironiczny, wyniosły artysta, którym był przez cały wieczór, znika, pojawia się śmiertelnie chory, tragicznie samotny człowiek.

Podobnie dzieje się z postacią Zeitbloma. Henryk Niebudek między fotelem narratora a sceną nie znajduje wystarczająco dużo miejsca, aby pokazać bożą bojaźń starego nauczyciela, na którego oczach rozpada się potęga niemieckiego ducha. Metoda, którą wybrał Jarzyna, sprzyja natomiast aktorom drugoplanowym - role Krzesisławy Dubielówny (pani Schweigestill), Aleksandry Popławskiej (Inez Rodde), Kingi Preis (Klementyna) należą do najciekawszych.

"Doktor Faustus" mimo tych zastrzeżeń był najbardziej interesującą propozycją spośród przedstawień młodych reżyserów ze wschodniej Europy zaproszonych na festiwal berliński odbywający się pod hasłem "Nowa generacja - Wschód". Jarzyna bije na głowę rówieśników z Macedonii i Węgier, budzi podziw troską d szczegół epoki, precyzyjnie dobraną muzyką, która jest oddzielnym bohaterem przedstawienia, ambitnym zamiarem rozliczenia Europy z diabelskiego XX w. Obawiam się jednak, że to rozliczenie nie jest potrzebne niemieckiej publiczności. Spektakl, w którym nie ma krwi ani spermy, gdzie rozbiera się tylko jedna aktorka, i to nie do końca, nie wstrząsnął berlińskimi widzami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji