Artykuły

Teatralny falstart w Pałacu Kultury

"Operetka" w reż. Wojciecha Kościelniaka w Teatrze Dramatyczny w Warszawie i "Anna Karenina" w reż. Pawła Szkotaka w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Witold Mrozek w Gazecie Wyborczej.

Nowi dyrektorzy dwóch teatrów w sercu Warszawy rozpoczęli swoje pierwsze sezony. Wynik? Dramatyczny-Studio 0:0, z żółtą kartką dla połączonych sił tego pierwszego i Teatru Na Woli.

Pamiętacie "Metro", polską próbę zrobienia amerykańskiego musicalu z początku lat 90.? Niektórzy widzowie - dziś w okolicach trzydziestki - wspominają je z rozrzewnieniem, trochę jak gumy do żucia Turbo czy całą resztę kiczowatego sztafażu początku transformacji. Ale Broadway to to nie był. Wyobraźcie sobie teraz, że ktoś w takiej formie zrobił "Operetkę" Gombrowicza. Tylko jeszcze gorzej i dwadzieścia lat później. Takim właśnie przedstawieniem Wojciecha Kościelniaka, wyprodukowanym przez Teatr Na Woli, rozpoczął swoją dyrekcję w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy im. Gustawa Holoubka Tadeusz Słobodzianek. Jako że to spektakl musicalowy, nie bierze w nim udział żaden aktor z zespołu Dramatycznego.

Dekadencką atmosferę arystokracji doby fin-de-siecle przeniesiono w tabloidowy świat dzisiejszych celebrytów i paparazzich. Zblazowani błękitnokrwiści kobieciarze z dramatu, hrabia Szarm i baron Firulet, noszą pokaźnej wielkości aparaty i cykają fotkę za fotką. W scenografii mamy wariację na temat oskarowych statuetek. Dosłownie. W ścieżce dźwiękowej - telewizyjne oklaski z taśmy. Świat serwisów plotkarskich zaszczepiono na scenę również w postaci teatralnego ready-made. W roli Fiora, kreatora mody, wystąpiła Anna Czartoryska, księżniczka, bohaterka bulwarówek, piosenkarka i aktorka Teatru Współczesnego. Trzeba jej oddać sprawiedliwość - nie jest w niczym słabsza od większości kolegów z obsady. Nie wiem, kiedy scena Dramatycznego widziała tak złe aktorstwo, jakby wykonawcy zostali bez reżysera. Oraz publiczność rechoczącą na widok obnażonych pośladków i tym podobnych gagów.

Nie dajmy się zwieść - nie jest tak, że Kościelniak dokonuje jakiegoś dadaistycznego gestu, że swoim przedstawieniem "odzyskuje Gombrowicza" z poważnego inteligenckiego kanonu pokrytego lekką patyną dla żywiołu zabawy, niedojrzałości, anarchii. Wręcz przeciwnie, drugi i trzeci akt nie pozostawiają żadnych złudzeń: rytm scenicznej akcji się rozłazi a walące akordy wtłaczają do głów widzów sztampową interpretację niczym z licealnego bryku. Efekt jest kuriozalny. Jeżeli przywracanie widowni klasyków polskiej dramaturgii w Dramatycznym ma dalej iść w tę stronę, czekam na Weronikę Rosati tańczącą w "Tangu" Mrożka z którymś z braci Mroczków.

Nieco lepiej było w przeciwległym skrzydle Pałacu Kultury - w Teatrze Studio, świeżo objętym pieczą przez Agnieszkę Glińską. Nieco lepiej, czyli prawie przeciętnie. Paweł Szkotak pokazał "Annę Kareninę" [na zdjęciu] opartą na współczesnej adaptacji powieści autorstwa Helen Edmunson. Historię z Tołstoja opowiadają nam tu od początku obecne na scenie dwie główne postaci - Anna, oraz Konstanty Lewin, piewca etyki obowiązku i prostoty, niczym sam pisarz zafascynowany wiejskim życiem. Cały czas obecni, trochę jak narratorzy - przywołują emocje i zdarzenia.

Widać w tym przedstawieniu dyrektorskie oko. Nie tylko dlatego, że publiczność Studia miała okazję obejrzeć ulubionych aktorów Glińskiej spoza tego teatru, w tym Krzysztofa Stelmaszyka w roli Aleksego Karenina. Z najmłodszej generacji zobaczyliśmy z kolei Natalię Rybicką - niezbyt udaną Annę. A także Weronikę Nockowską, która z drugoplanowej postaci Dolly Obłońskiej - zdradzanej żony i zmęczonej matki, granej z dystansem i inteligentnym humorem, czyni jeden z nielicznych aktorskich atutów przedstawienia. Niektóre sceny, zwłaszcza te bezpośrednio powiązane z wątkiem tytułowej bohaterki, noszą tu wyraźne znamię stylu Glińskiej, doskonale znanego widowni jej licznych warszawskich spektakli. To teatr literacki, psychologiczny, traktujący ludzkie emocje serio, ale też z pewnym specyficznym chłodem. W spektaklu Szkotaka Anna wikła się w romans z Wrońskim, by uciec z pasywnego idiotyzmu życia żony z wyższych sfer. Sam hrabia-kochanek (Łukasz Simlat) jest raczej bezbarwny, a jako uwodziciel - nieprzekonujący.

I nieprzekonujący, jakby niedokończony, jest cały spektakl. Jak gdyby twórcy przedstawienia nie mogli się zdecydować, na ile pójść w ironię i kicz, a na ile melodramatyczne losy jednej z najsłynniejszych bohaterek rosyjskiej literatury potraktować poważnie. Dylemat ten wybrzmiewa najsilniej w scenie walca w płatkach sztucznego śniegu - gdy wśród walcujących par ma rodzić się namiętność, a rodzi się nerwowy chichot widza. Gwoli sprawiedliwości trzeba jasno powiedzieć - projekt Szkotaka dyrektor Glińska odziedziczyła jeszcze po swoim poprzedniku, Grzegorzu Bralu. Pełną odpowiedzialność bierze dopiero za kolejne premiery.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji