Przedwojenni
Właściwie nie lubiła kina, uważała, że ją ogranicza, nie pozwala na pełny kontakt z publicznością. To teatr wciągał mnie i poruszał - mówiła. - Grając czułam więź z ludźmi. Technika pracy filmowej jakoś mnie gasiła. Zawsze chce się mówić do drugiego człowieka, a nie do chłodnego oka kamery.
Elżbieta Barszczewska (ur. 29.IX.1913) była wielką aktorką teatralną, w swoim dorobku miała role, o których marzą aktorzy - Ofelii w "Hamlecie", Elektry w dramacie Ajschylosa, tytułowej Lilli Wenedy Słowackiego, Salomei w "Horsztyńskim", ale to właśnie międzywojenne kino przyniosło jej sławę, popularność i pamięć kilku pokoleń widzów.
Nie marzyła od dzieciństwa o aktorstwie. Po zdaniu matury zapisała się do Szkoły Nauk Politycznych i jednocześnie do Państwowego Instytutu Sztuki Teatralnej. Wybrała jednak teatr. W 1934 roku na scenie Teatru Polskiego w Warszawie zadebiutowała rolą Heleny w Szekspirowskim "Śnie nocy letniej". W tym samym roku po raz pierwszy mignęła widzom na ekranie w scenie dancingu w banalnej komedii Michała Waszyńskiego "Co mój mąż robi w nocy?". To szczególne rozdwojenie, przepaść dzieląca role teatralne i filmowe, z kilkoma wyjątkami, miały towarzyszyć Barszczewskiej aż do wybuchu wojny: z jednej strony Ofelia, z drugiej - Stefcia Rudecka.
Do 1939 roku, a więc w ciągu zaledwie pięciu lat zagrała dziesięć ról filmowych. Była partnerką Franciszka Brodniewicza w "Panu Twardowskim" /1935/, Kazimierza Junoszy-Stępowskiego w "Znachorze" /1937/ /gdzie zagrała podwójną rolę - Beaty Wilczurowej, żony profesora i ich córki Marysi/,
Mieczysławy Ćwiklińskiej, Stanisławy Wysockiej i Józefa Węgrzyna w "Trędowatej" /1936/. Właśnie ta ostatnia rola, rola Stefci Rudeckiej w melodramacie na podstawie powieści Heleny Mniszek przyniosła jej największą popularność i jednocześnie ugruntowała ekranowy wizerunek.
Najczęściej kreowała postaci kobiet delikatnych, szlachetnych, często głęboko nieszczęśliwych, z powikłanym życiem uczuciowym, ale zawsze wewnętrznie pięknych, pozbawionych małości, podłości, niezdolnych do czynienia zła. W jej międzywojennej filmografii obok najpopularniejszych ról w "Trędowatej", "Znachorze" i "Profesorze Wilczurze" były także, role w "Płomiennych sercach" /1937/, "Ostatniej brygadzie" /1938/, "Kościuszce pod Racławicami" /1938/, "Kłamstwie Krystyny" /1939/ i trzy szczególnie ważne kreacje, które sama aktorka ceniła najwyżej. W 1937 roku Barszczewska zagrała rolę Bronki Raczyńskiej w filmie Józefa Lejtesa "Dziewczęta z Nowolipek" według powieści Poli Gojawiczyńskiej; rok później wcieliła się w tragiczną postać Elżbiety Bieckiej w ekranizacji "Granicy" Zofii Nałkowskiej, również w reżyserii Józefa Lejtesa. Te dwa filmy i te dwie niezwykłe role oglądane dziś, po kilkudziesięciu latach, oparły się próbie czasu.
Rok 1939 był dla Elżbiety Barszczewskiej szczególnie pracowity i trudny. Najpierw zagrała w salonowo-ziemiańskim melodramacie Michała Waszyńskiego "Trzy serca", według powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. W tym samym czasie w teatrze grała szekspirowską Ofelię; latem wyjechała na zdjęcia plenerowe do Grodna i okolic, gdzie Wanda Jakubowska i Karol Szołowski realizowali
ekranizację "Nad Niemnem". Barszczewskiej powierzono rolę Justyny. Aktorka ceniła tę rolę, lubiła ją, z niecierpliwością oczekiwała premiery. Ekipa "Nad Niemnem" wróciła do Warszawy 20 sierpnia 1939 roku. Do premiery nigdy nie doszło, negatyw filmu spłonął w Warszawie.
Po wojnie Barszczewska podzieliła los innych aktorów przedwojennego polskiego kina. "Przedwojenni" nie pasowali do filmowego wizerunku "nowej Polski". Zagrała tylko w "Kalendarzu warszawskim" /1973/ Tadeusza Makarczyńskiego i niewielką rolę w telewizyjnym filmie Zbigniewa Kamińskiego "Rytm serca" /1977/. W teatrze nadal grywała wielkie, wspaniałe role w "Fantazym", "Lilli Wenedzie", "Cydzie", "Mazepie"...
W 1981 roku obchodziła 45-lecie pracy aktorskiej i z tego okresu pochodzi wiele najciekawszych wypowiedzi aktorki, charakteryzujących jej warsztat, stosunek do życia, do kina, ją samą. To właśnie wtedy raz jeszcze wyraźnie i zdecydowanie powiedziała: "Pracę w filmie traktowałam całkowicie na marginesie mojej pracy aktorskiej". We współczesnym kinie, w życiu w ogóle, brakowało jej ocalenia instynktu moralnego, odwagi przyznania się do własnej inności, wyjątkowości, do łez, do całej skomplikowanej sfery uczuć. Z powojennych aktorek najwyżej ceniła Annę Nehrebecką.
Tuż przed śmiercią powiedziała: "Aktor króluje w przemijaniu. Wiadomo, że ze wszystkich sław jego sława jest najbardziej efemeryczna. Zostaje po nim najwyżej fotografia, nic z tego, co było nim samym". Zmarła 14 października 1987 roku.