Artykuły

Lodówka pani Medei

Antyczna Medea pochodzi z Kolchidy, którą dawno już zlokalizowano na terenach obecnej Gruzińskiej SRR. Szwedzka i współczesna Medea wywodzi się z Mbongo, czyli afrykańskiego buszu. W antycznej Kolchidzie poznał Medeę Jazon, dzielny wódz Argonautów; tam ją pokochał, dzięki niej zdobył złote runo, uszedł z życiem, stał się jednym z największych greckich bohaterów.

Jakaż jest szwedzka, współczesna "Medea" Willy'ego Kyrklunda? Medea jest czarna, "Medea" zaś "dzieje się" i w prowincjonalnym miasteczku Koryncie i w afrykańskim buszu; "dzieje się" bardzo dawno, dzisiaj, a nawet jutro... Medea marzy o lodówce, Jazon nosi przy pasie kaburę a dla większego "udramatyzowania" akcji nie oszczędzono widzowi nawet telefonicznych pomyłek. Mam wiele szacunku dla znakomitego znawcy i wielkiego miłośnika antyku Jerzego Łanowskiego. Rozumiem, że frapuje go ta próba formalnego powrotu do teatru przedeurypidesowego, ów stylizowany prymitywizm. Fakty te jednak znacznie mniej już ekscytują recenzenta reprezentującego zwykle pozycje "widza oświeconego".

Daleko mniej natomiast - mimo całego szacunku - przekonywające są stwierdzenia dotyczące współczesnego wymiaru tej "Medei". Zapewne, Mbongo i Kongo to słowa dźwiękopodobne; można więc w Jazonie upatrywać "białego najemnika", jakiegoś "Kongo - Muellera", chociaż Jazon to już bardziej Cecil John Rhodes - kolonizator. Można w Medei widzieć nieokiełznane jeszcze, budzące się siły "czarnego lądu". Wówczas jednak - logiczna konsekwencja poprzedniego rozumowania - zamordowane dzieci okażą się być... Patrice Lumumbą. A to już chyba zbyt wiele. Podobnie ze wspomnianą już lodówką. Marzenia owych budzących się, potężnych sił Afryki, okazują się - powiedzmy to - dość mieszczańskie, chyba, że lodówkę traktować jako metaforę "postępu technicznego"... Ale to już oczywisty absurd.

Oddalmy więc ów polityczny aspekt, współczesny i ideowy argument. Niezbyt dopasowany jest bowiem do tej właśnie sztuki. Cóż pozostanie? Historia o panu, który znudził się podstarzałą już panią (po 15 latach najbardziej atrakcyjna żona "ma prawo" trochę się znudzić), co ową panią doprowadza do czynów ostatecznych. Zabiegi stylizacyjne sprawiają, że ginie gdzieś wielki, patetyczny, potężny wymiar antycznej tragedii. Pozostaje historyjka z kroniki sądowej, a może koleina wersja opowieści o Madame Butterfly i jej białym zdradzieckim kochanku - Pinkertonie.

Nie jest więc ta Kyrklundowa "Medea" prowokacją intelektualną, nie jest także zbyt oryginalną propozycją teatralną. W lekturze sztuka wydała mi się interesująca, na scenie nużyła, okazało się, że pomysł mógł wypełnić jednoaktówkę, nie pełnospektaklowe (choć krótkie) przedstawienie. Pierwszy akt po prostu nudzi; drugi jest bardziej żywy, ale nie zawsze najbardziej smaczny. Nie ratują go ani światełka (reflektory "smagające" Jazona na wyciemnionej scenie) ani stanowczo nadużywana taśma magnetofonowa, ani nawet atrakcyjny i efektowny (efektowny nie tylko w zestawieniu z zaprojektowanym przez Krysytnę Zachwatowicz-Obłońską posążkiem boginki, lecz także obiektywnie) biust Igi Mayr.

Wychodzi się z tego przedstawienia z uczuciami co najmniej mieszanymi. Chyba dobrze, że zaprezentowano nam sztukę współczesnego pisarza skandynawskiego. Zbyt mało znamy tę literaturę. Dobrze też, że przekonać się możemy, iż

nie tylko u nas nie rodzą się Szekspiry, a nawet by pozostać w kręgu tamtych tradycji - Strindbergi i Ibseny. Źle chyba, że udziwnionej obyczajówce, na starych motywach

przyrządzonej, chcemy przypisać zbyt wiele.

Wychodzi się z uczuciami mieszanymi także dlatego, że jest to przedstawienie niedoreżyserowane, ale "za to" chwilami przeinscenizowane. Przedstawienie jest wielką solówką Igi Mayr. Mając taką aktorkę w zespole teatr może, a zapewne także powinien, umożliwić jej popis. Tyle tylko, że największą nawet aktorkę trzeba reżysersko poprowadzić. Medea Igi Mayr jest prawie znakomita - prymitywna, ale i wewnętrznie skomplikowana, zagubiona i groźna, liryczna i monumentalna. Napisałem jednak "prawie", gdyż chwilami

ekspresji {błyskanie białkami oczu ale nie tylko) jest zbyt wiele. Drobne retusze i aktorce i widowisku wyszłyby na dobre.

Jazona gra Tadeusz Kamberski. Lubię jego spokojne i dyskretne aktorstwo. Tym razem jednak debiut w nowym teatrze nie wypadł nawet udanie. Powiada się wprawdzie, że Jazon jest płaski, a nawet "bardziej płaski niż naleśnik" (koncept nie najwyższej rangi), ale ową "płaskość" także trzeba ukazać środkami aktorskimi. Kamberski nie tylko nie jest partnerem dla pełnej ekspresji Medei-Mayr, ale jest po prostu nijaki. Zaważyło tu po trosze ustawienie reżyserskie, ale także zagubienie wewnętrzne, niezrozumiałe u rutynowanego aktora.

Zapisały się natomiast w pamięci Łucja Burzyńska, Irena Remiszewska i Jadwiga Skupnik w roli wieloplanowego, pełniącego rozmaite funkcje Chóru. Proste, surowe dekoracje, umowny kostium są dziełem Krystyny Zachatowicz-Obłońskiej... Nie zostały chyba w pełni ograne. Szkoda.

Plotka głosi, że w spektaklu występować miał prawdziwy wąż, że dopiero interwencja bhp... Byłaby to zapewne niemała atrakcja. Sycząca kobra to już coś... Bądźmy jednak ludzcy dla zwierząt.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji