Artykuły

Metro

W styczniu 2013 r. miną 22 lata od premiery musicalu "Metro". Przez cały ten okres spektakl wzbudzał bardzo duże emocje, zarówno wśród widzów, jak i komentatorów medialnych. Z dużą satysfakcją odnotowywaliśmy ten zamęt, choć niespecjalnie zajmował on nas merytorycznie. Ostatnio sytuacja się zmieniła - pisze Janusz Stokłosa w portlu natemat.pl

Na początku ukazała się w prasie notatka:

"Pamiętacie "Metro", polską próbę zrobienia amerykańskiego musicalu z początku lat 90.? Niektórzy widzowie - dziś w okolicach trzydziestki - wspominają je z rozrzewnieniem, trochę jak gumy do żucia Turbo czy całą resztę kiczowatego sztafażu początku transformacji. Ale Broadway to to nie był." (Witold Mrozek, Gazeta Wyborcza, 15 października 2012).

Nigdy dotąd nie reagowałem na prasowe komentarze recenzujące naszą pracę, (choć okazji przez te kilkadziesiąt lat było sporo), ale tym razem postanowiłem tę zasadę złamać i wystosowałem do autora następujący list:

"Szanowna Redakcjo,

z niezwykłą radością przeczytałem wstęp do recenzji "Teatralny falstart w Pałacu Kultury" pióra red. Witolda Mrozka zamieszczony w poniedziałkowym wydaniu Gazety Wyborczej. Moją wielką radość wywołał fakt, że niczego nie przegapiłem ani nic mi nie uciekło przez przeszło 20 lat. Żywiony bowiem obawami o ewolucję polsko-warszawskiej myśli krytycznej w temacie teatru muzycznego, rzadko śledziłem teksty poświęcone tej dziedzinie. Zarówno na łamach Gazety jak i innych popularnych czasopism. Tymczasem przypadkowy kontakt z tekstem p. Mrozka uświadomił mi od razu, że mogę być całkowicie spokojny, ponieważ nie zmieniło się nic. Podobnie jak 20 lat temu starzy, dzisiaj nowi, młodzi recenzenci z umiłowaniem rozpowszechniają zasłyszane gdzieś opinie, powtarzają obiegowe frazesy budując wirtualną rzeczywistość, która świetnie ilustruje pogląd, że w tym kraju nikt niczego nie potrafi.

Temat musicalu "Metro" jest mi dość dobrze znany, ale nie będę zanudzał Państwa przywoływaniem kretyńskich recenzji sprzed lat. Jedynie do pana redaktora mam kilka drobnych pytań:

1."Ale Broadway to to nie był" - jako rocznik 1986, które musicale z okresu 1985-1995 pan redaktor na Broadwayu oglądał i jakie ich walory dyskwalfikują "Metro"? Innego bowiem zdania była broadwayowska kapituła nominując partyturę tego musicalu do swego najwyższego wyróżnienia: Tony Awards.

2. Która z obsad "Metra" lub może piosenek jest odzwierciedleniem "kiczowatego sztafażu"?

3. I dlaczego odwołując się do zbiorowej pamięci: "Pamiętacie Metro?" lekką ręką obraża 2 miliony widzów, którzy od 20 lat do dzisiaj oglądają ten spektakl prawie za każdym razem dziękując artystom owacjami na stojąco?

A może sam pan redaktor, zamiast powtarzać jakieś banialuki, zainteresowałby się historią tego gatunku w Polsce i choć raz w życiu zobaczył "Metro"? "

A oto odpowiedź, jaką otrzymałem:

"Szanowny Panie,

dziękuję za Pański list. I na początek - choć, wiem, to spóźnione - gratuluję Panu frekwencyjnego sukcesu. Dwa miliony ludzi zagłosowało nogami i wstało po Pańskim musicalu. A jednak argument z liczb to w wypadku wartości artystycznej niestety żaden argument, pozwala natomiast ocenić znaczenie kulturowe. A to, w przypadku "Metra", było olbrzymie - i myślałem, że w moim tekście fakt ten wybrzmiał należycie, skoro odwołałem się do powszechnej rozpoznawalności musicalu. Widocznie jednak fakt ten nie wybrzmiał.

Rzeczywiście, zestawiając felietonowym machnięciem pióra Pańskie "Metro" z Kościelniakową "Operetką" trochę to pierwsze skrzywdziłem. "Metro", choć - pragnę to podkreślić - było kiczem, to było też istotnym zdarzeniem w dziejach polskich sztuk performatywnych. Można powiedzieć, było kiczem ważnym. "Operetka" nie dobije do jednego procenta tej liczby widowni i nie wejdzie w głowy całego pokolenia. Pozostanie tematem branżowych anegdot o tym, jak to Tadeusz Słobodzianek warszawską scenę odnawiał. I cóż z tego, że premiera "Metra" też, ku zdumieniu ówczesnej opinii, odbyła się w Dramatycznym? Dziś historia nie tyle zatoczyła koło, co powtarza się jako farsa. Nie mówiąc o tym, że gorzej u Kościelniaka śpiewają.

Teraz odpowiedzi na Pana pytania:

1. Uzależnianie wartości sądów od daty urodzenia wypowiadającej je osoby jest dość niebezpieczne. Zdarzyło się Panu wypowiadać o Czechowie? Albo o Marlenie Dietrich czy Eugeniuszu Bodo? Co do broadwayowskiej recepcji - można przytaczać różne fakty; całe trzynaście danych w Stanach przedstawień anglojęzycznej wersji bądź też miażdżące recenzje ("What is the Polish word for fiasco?").

2. Nie jestem pewien, czy rozumiem pytanie. Przynależność do "kiczowatego sztafażu" nie zależy od obsady; więcej, w "Metrze" swoje kariery rozpoczynało wielu wybitnych artystów polskiej estrady i nikt nie zamierza się o to spierać. Kicz "Metra" ma kilka źródeł. Przede wszystkim, przedstawienie to jest efektem peryferyjnej fantazji o wejściu w wielki świat kapitalistycznego centrum, realizowanym w dwumilionowym mieście, które nawet wtedy metra nie miało. Wejście w ten świat miało być usankcjonowane stworzeniem sztuki ze scenicznego gatunku najbardziej przez kapitalistyczne centrum uświęconego. Dodać możemy laserowe światła, licealny egzystencjalizm tekstów - od tematyki (zagadnienie "autentyczności" przeciwstawione "złotemu cielcowi", wizja Zachodu na kształt Disneylandu), po banalną metaforykę ("na strunach szyn orkiestra może grać"; szyba jako symbol alienacji), powracające chóralne okrzyki i częstochowskie rymy ("pieniądze / błądzę" etc.).

3. Co do ostatniego pytania - ze stosunku do klaszczących milionów wytłumaczyłem się w pierwszej części listu.

Dla Pana informacji - "Metro" widziałem kilkakrotnie w realizacji telewizyjnej z roku 1994. Rozumiem, że jeżeli zgodził się Pan na jej rozpowszechnianie, to jest ona poniekąd również "kanoniczna".

Z pozdrowieniami,

Witold Mrozek"

Moją pierwszą myślą było zignorować powyższe wywody ciągle moim zdaniem nie mające związku z dyskutowanym tematem (albo może z upodobaniem przytaczające wyrwane z kontekstu argumenty), ale to przecież recenzent ogólnopolskiego dziennika i na dodatek głos młodego pokolenia. Więc nie ignoruję i stawiam pytanie: czy "Metro" to kicz? Chętnie posłucham i podyskutuję.

Dla przypomnienia kilka definicji "kiczu":

"Kicz (z niem. Kitsch - lichota, tandeta, bubel) - utwór o miernej wartości, schlebiający popularnym gustom, który w opinii krytyków sztuki i innych artystów nie posiada wartości artystycznej. Określanie czegoś kiczem wskazuje odbiorcy brzydotę i lichość oraz małą wartość artystyczną tak nazwanego dzieła, wykonanego z pewnym przepychem, ale zupełnie pozbawionego gustu: przedmiotu, kompozycji plastycznej, utworu literackiego, filmu itp. Kicz jest określeniem silnie pejoratywnym i często kontrowersyjnym."

"Według A. Molesa, przedmiot określany mianem kiczowatego jest zawsze "i na swoim i nie na swoim miejscu". Charakterystyczne dla kiczu jest to, że trafia on zawsze trochę obok. Przedmiot kiczowaty wykonany jest wg. pokrętnej koncepcji, a zarazem charakteryzuje się starannym wykonaniem oraz wykończeniem np. korek od butelki przebierający formę głowy polityka.

Kicz ma za zadanie wzbudzić w odbiorcy choć chwilowy zachwyt. Jedno dzieło posiada wiele motywów i zastosowań. Przykład stanowią tutaj figurki Matki Boskiej z odkręcaną główką, dzięki czemu możemy je napełnić święconą wodą i jednocześnie traktować jako przedmiot kultu.

Dzieła uznane za kiczowate cechują się przeciętnością, a "przeciętność" ta odnosi się do przeciętności odbiorcy, adresata oraz samego dzieła. Kicz nie charakteryzuje się dwuznacznością, nie chce ryzykować oryginalnością, opiera się na sprawdzonych, utartych schematach, które gwarantują sukces."

I tak dalej, i tak dalej

Cdn.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji