Strzelała śmiechem
Dla mnie różnica pomiędzy tym, jak zaśpiewałam, a tym, co słychać na nagraniu, jest tak ogromna, że budzi we mnie protest - mówi JOANNA LISZOWSKA.
Jako Roxie w musicalu "Chicago" wychodzi na scenę w czerwonej bieliźnie i czarnej halce. Któregoś razu poczuła, że pękło zapięcie stanika z przodu. Jej numer miał jeszcze długo trwać, więc na chwilę wybiegła za kulisy i szybko zdjęła stanik. Tancerze umierali ze śmiechu, ona sama udawała, że nic się nie stało.
I słusznie! Z widowni brak bielizny był niewidoczny. Joasia od dziecka uczy się tańca współczesnego. Po ukończeniu krakowkiej PWST nadal tańczy w musicalach, jak choćby we wspomnianym "Chicago", tyle, że również tam gra i znakomicie śpiewa. Jej ukochanym tańcem jest tango - długo może o nim opowiadać łącznie z "rysem historycznym". Telewidzowie oglądają ją obecnie w "Czwartej władzy".
Ewa Sośnicka-Wojciechowska: - Jak krakowianka trafiła do Warszawy? Z powodu pracy?
Joanna Liszowska [na zdjęciu]: - Przede wszystkim. Po roku po studiach otrzymałam rolę w Teatrze Wielkim, był to ballet chante (balet śpiewany) "Siedem grzechów głównych" Bertolta Brechta w reżyserii Janusza Wiśniewskiego. Mieszkałam w pokojach gościnnych teatru i dojeżdżałam do Krakowa, gdzie też pracowałam. Dzięki cudownemu połączeniu kolejowemu z moim rodzinnym miastem (tylko 2 godz. 40 min), mogłam potem jeszcze dwukrotnie realizować projekty jednocześnie w obydwu miastach. W końcu trzeba było coś postanowić i... zamieszkałam w stolicy. Muszę jednak przyznać ze skruchą, że duszą nadal jestem w Krakowie...
- Nie wierzę! Czytałam, że oddala Pani serce warszawiakowi. Jak się ma Pani partner, Tadeusz?
- (śmiech) Dziękuję, dobrze. Nasz związek szczęśliwie trwa, wszystko jest w porządku. Mówiłam o miłości do rodzinnego miasta.
- Oczywiście. Dziennikarka Maryla w "Czwartej władzy" to była Pani pierwsza rola fimowa?
- W każdym razie tak ją potraktowałam i poważnie się przyłożyłam. Scenariusz był
zamknięty i, dzięki temu, wiedziałam od początku do końca, kogo mam zagrać. Zabrzmiało to teraz poważnie, a na planie nie zawsze było tak, ponieważ wspaniałymi kompanami okazali się Paweł Królikowski i Jacek Borcuch, nie mówiąc już o reżyserze, Witoldzie Adamku. Bawiło nas kręcenie scen ucieczek, pogoni, bójek, a mnie szczególnie rozbawiła scena, w której miałam do kogoś strzelać. Wiem, że to dziwnie brzmi, ale tak było. Całe życie oglądałam w filmach bohaterów używających broni, ale gdy ja miałam to zagrać, okazało się, że bardzo mnie to śmieszy (śmiech).
- Widziała Pani potem tę scenę?
- Nie, bardzo nie lubię siebie oglądać, w związku z tym tylko z rzadka coś tam podejrzę. Również nie lubię słuchać swojego nagranego głosu. Sami siebie słyszymy inaczej, niż inni ludzie. Dla mnie różnica pomiędzy tym, jak zaśpiewałam, a tym, co słychać na nagraniu, jest tak ogromna, że budzi we mnie protest.
- Jest Pani wobec siebie bardzo krytyczna!
- Powoli przyzwyczajam się do myśli, że nigdy nie będę drobną, eteryczną blondynką, bo to jest po prostu niemożliwe (śmiech). Uwielbiam dobre jedzenie i myślę, że bez niego życie byłoby szare. Z radością gotuję, więc muszę się bardzo pilnować, żeby utrzymać tzw. linię. Dbam też o ruch fizyczny na różne sposoby, bo to jest konieczne w naszym zawodzie. Kondycja ciała i duszy.
- A właśnie: jak się czuje Pani dusza?
- Myślę, że nieźle. Nie jestem zbyt wielką optymistką, ale jeśli kiedyś uważałam, że szklanka jest do połowy pusta, to teraz raczej chyba jest do połowy pełna.