Artykuły

Małgorzata Walewska i goście Laco Adamika

O "Carmen" w reż. Laco Adamika w Operze Krakowskiej w Krakowie oraz jubileuszu reżysera pisze Anna Woźniakowska w Ruchu Muzycznym.

Oywalcy Opery Krakowskiej na długo zapamiętali premierę Carmen Bizeta 5 marca 2010 roku, kiedy kreującą główną bohaterkę Małgorzatę Walewską po pierwszym akcie karetka pogotowia odwiozła na oddział intensywnej terapii kliniki kardiologicznej. Szybka reakcja lekarzy, zabieg i późniejsza rehabilitacja sprawiły, że artystka w niedługim czasie powróciła na scenę i estradę. W tym roku, 19 września, ponownie stanęła na deskach Opery Krakowskiej, by - jak powiedziała kilka dni później na spotkaniu z melomanami zorganizowanym przez Stowarzyszenie Przyjaciół Opery Krakowskiej "Aria" - umrzeć nie w pierwszym, ale zgodnie z partyturą w czwartym akcie, i pokazać publiczności piękne suknie, jakie przygotowała jej do tej roli scenografka i kostiumolog Barbara Kędzierska. W trakcie wspomnianego spotkania artystka nawiązała do pamiętnego marcowego wydarzenia, którego pierwotną przyczyną była nie leczona borelioza. Powiedziała też: "Tego dnia zrozumiałam, że jestem śmiertelna".

Śmiem przypuszczać, że to przeżycie miało także wpływ na kreowane przez artystkę role, przynajmniej na rolę Carmen. Walewską zawsze cechowało dobre aktorstwo, ale tym razem stworzyła prawdziwą kreację. Wprawdzie początek I aktu w jej wykonaniu był nieco nerwowy, tu i ówdzie w Habanerze zabrakło oddechu, dały się też zauważyć drobne wahania intonacyjne, ale wszyscy - na scenie i na widowni - byli spięci i zdenerwowani. Im dalej jednak, tym było piękniej. Małgorzata Walewska nie tylko idealnie śpiewała. Stworzyła porywającą postać kobiety absolutnie wolnej, idącej za głosem serca, nieznoszącej jakiegokolwiek przymusu, a przy tym prawdziwie czułej i kochającej. Często oglądamy Carmen dziką, zamaszystą, epatującą zewnętrznością. Coś z tego miała niegdyś i Małgorzata Walewska. Tym razem jednak budowała kreowaną postać delikatnymi środkami - spojrzeniem, ruchem głowy, drobnym, ale jakże przekonywającym gestem. Była kobie-tą-czarodziejką. Patrząc na nią, można było zrozumieć szaleństwo namiętności Don Josego. W tej roli Tomasz Kuk był jej godnym partnerem. Nie dysponując równym Walewskiej talentem aktorskim, przeżywane uczucia wyrażał przede wszystkim śpiewem, ale śpiewał pięknie. Wreszcie Iwona Socha jako Micaela: nie anielica bez skazy, jak często śpiewaczki interpretują tę postać, ale dziewczyna kochająca, której nieobce są porywy namiętności, ale która kieruje się w życiu zasadami. Przyznam się, nie przepadam za operą Bizeta, ale 19 września chyba po raz pierwszy zobaczyłam w Carmen nie zbiór rodzajowych obrazków, ale prawdziwy, żywy teatr.

Krakowską "Carmen" reżyserował Laco Adamik. Obecność Małgorzaty Walewskiej w Krakowie właśnie w tych dniach była też związana z przypadającą 22 września oficjalną inauguracją sezonu artystycznego Opery Krakowskiej, a był nią uroczysty koncert poświęcony Laco Adamikowi w siedemdziesiąte urodziny i czterdziestą rocznicę działalności artystycznej reżysera oraz współpracującej z nim scenografki Barbary Kędzierskiej. Przypomnę, że Laco Adamik, absolwent Akademii Sztuk w Pradze, uprawia wszelkie gatunki sztuki reżyserskiej. Jest jednym z niewielu reżyserów wiernych operze. Współpracuje z niemal wszystkimi polskimi scenami muzycznymi. Od 2008 roku jest głównym reżyserem Opery Krakowskiej. Nie stroni też od lżejszej muzy. W jubileuszowym koncercie-maratonie, w którym pod batutą Tomasza Tokarczyka wystąpiła wspaniała, ponad dwudziestoosobowa reprezentacja polskich śpiewaków operowych z różnych polskich miast, goście ze Słowacji, chór i balet Opery Krakowskiej, nie zabrakło też śpiewających aktorów: Marty Bizoń i Mariana Opani. Artystom składającym muzyczne hołdy jubilatom udało się stworzyć jedyną w swoim rodzaju atmosferę wydarzenia muzycznego na wysokim poziomie i rodzinnego święta zarazem, a kilka punktów programu było prawdziwymi kreacjami artystycznymi. Do nich zaliczam występy wspomnianej dwójki aktorów, poruszająco interpretowaną przez obdarzonego pięknym basem Josefa Benciego arię z Simona Boccanegry Verdiego, arię Kalafa z Turandot Pucciniego, którą Tomasz Kuk śpiewał jak uskrzydlony, i wreszcie arię Dalili z Samsona i Dalili Saint-Saensa w wykonaniu Małgorzaty Walewskiej. To znów był kilkuminutowy wspaniały teatr, choć artystka stała nieruchomo, tylko śpiewała, ale głębia wyrazu tego śpiewu była porażająca. Cisza po wybrzmieniu ostatniej nuty, potem zaś gorący aplauz były najlepszym dowodem, że udało jej się bez reszty zawładnąć słuchaczami.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji