Próba generalna
"Szkarłatna wyspa" straciła wiele ze swej aktualności. Warszawska realizacja tylko tę prawdę potwierdziła
Po obejrzeniu "Szkarłatnej wyspy" zrozumiałam, dlaczego tak długo zwlekano z premierą prasową, dopuszczając dziennikarzy dopiero w październiku. Moje pierwsze spostrzeżenie było bowiem szokujące - miałam wrażenie, że oglądam którąś z prób generalnych, a nie gotowy spektakl. A to, że "Szkarłatna wyspa" napisana jest w konwencji teatru w teatrze i opowiada właśnie o próbie generalnej, nie ma tu nic do rzeczy. Co prawda pod względem technicznym wszystko zapięte jest niemal na ostatni guzik, ale aktorsko... Wszyscy (z nielicznymi wyjątkami) grają, a właściwie szkicują role, tak jakby chcieli dać do zrozumienia, że co prawda są dobrymi aktorami i wiele potrafią, ale jeszcze nie nadeszła pora, by swoje możliwości zaprezentować. Tak właśnie dzieje się od pierwszej sceny, kiedy to Adam Ferency (dyrektor teatru) i Jarosław Gajewski (inspicjent) prowadzą dialog, z którego na widownię dociera zaledwie połowa tekstu. Obaj krzyczą, gestykulują, biegają i... absolutnie nic z tego nie wynika. Satyryczno-pastiszowa konwencja nie może być tu żadnym usprawiedliwieniem, bo skoro nie oglądamy pantomimy, ale spektakl teatralny, musimy rozumieć padające ze sceny kwestie!
Odrębną, ale zasadniczą sprawą jest wybór samego tekstu. "Szkarłatna wyspa", obnażająca w satyryczny sposób wszechwładną i niszczącą rolę cenzury, jest już utworem przebrzmiałym. Oczywiście można odczytywać ją szerzej, np. pod pojęcie cenzury podstawiając jakieś inne. Można też zastanawiać się nad autorami piszącymi spektakle-agitki lub mechanizmami kierującymi pracą w teatrze. Tak, można wiele, tylko czy istnieje taka potrzeba? W 1981 r., kiedy "Szkarłatną wyspę" po raz pierwszy u nas wydano i wystawiono (w Teatrze Wybrzeże), taka potrzeba istniała. Dzisiaj jest to już tekst w pewnym sensie historyczny - dla młodszej widowni nie do końca zrozumiały, a dla starszej wspominkowy. Tylekroć wyśmiewana pseudorewolucyjna frazeologia też nie ma już takiego oddźwięku jak w czasach Bułhakowa czy nawet przed rokiem 1980. Jest podobnie jak cały tekst, bardzo passe.
Przedstawienie Cieślaka ma jednak swoje plusy, sprawiające, że widownia nie pustoszeje po pierwszym akcie. Myślę tu o paru ciekawych pomysłach inscenizacyjno-scenograficznych, jak np. wykorzystanie "Pomnika ku czci III Międzynarodówki" Władimira Tatlina, który staje się wulkanem, czy też zasygnalizowanie toczącej się próby balu przez grę cieni na dużym ekranie. Uwagę skupia także choreografia Emila Wesołowskiego i muzyka Pawła Mykietyna. No i wreszcie aktorzy. Honorów domu broni przede wszystkim Zdzisław Wardejn jako Sawwa Łukicz - czynnik miarodajny, a także Leon Charewicz i Sławomir Orzechowski. Niestety trudno do tej wyliczanki dopisać kogoś jeszcze, mimo że w obsadzie wymieniono trzydzieści jeden osób.
Piotr Cieślak sięgając po "Szkarłatną wyspę" zapewne liczył na stworzenie efektownego widowiska z udziałem niemal całego zespołu aktorskiego. Ale - jak to często bywa - przeliczył się. Po pierwsze, tekst ze wszystkimi aluzjami i odniesieniami (także tymi mówiącymi o Meyerholdzie i jego teatrze), stracił już swoją aktualność, i tylko niektóre jego fragmenty mogą być żywo przyjmowane przez dzisiejszego widza. Po drugie - zawiedli aktorzy. Może więc - o ironio! - warszawskiemu Dramatycznemu przydałby się jakiś czynnik miarodajny? Oczywiście niekoniecznie po to, by nie dopuszczać do kolejnych premier...