Niepotrzebna powtórka
Po co grać dziś "Szkarłatną wyspę"?
O tym, że dramat Bułhakowa zestarzał się dosłownie z dnia na dzień, wiadomo już od ładnych paru lat. Większość jego zalet ulotniła się bezpowrotnie wraz z epoką, w którą był wymierzony; pozostały właściwie same wady. A jest ich niemało: mocno zmurszałą problematykę (polityczna cenzura, ideologiczne zniewolenie sztuki) ujął Bułhakow w formułę teatru w teatrze - bardzo dziś modną, lecz przez to ograną i nużącą, zwłaszcza że w przypadku "Szkarłatnej wyspy" mechanizm ów działa niezbyt sprawnie. Jak pisał Andrzej Drawicz: "(...) umieszczony w ramie obraz-sztuka stanowi alegorię tak rozlegle rozbudowaną, że już przez to ociężałą". Brak tu jednowymiarowych postaci; nawet swoista niejednoznaczność głównego bohatera, pisarza-oportunisty, Wasyla Dymogackiego jest raczej wynikiem niekonsekwencji autora. Wymienione wyżej niebezpieczeństwa nie zraziły jednak dyrekcji Teatru Dramatycznego. "Czy warto - czytamy w programie - wracać do tego tekstu po latach w tak zmienionej rzeczywistości? Cenzorów przecież już nie ma. Tak, ale czy cięcie budżetu nie jest równie dotkliwe dla teatru, jak cięcie tekstu przez cenzora?" Tego rodzaju rozumowanie świadczy niestety o dość istotnym pomieszaniu pojęć i daje w praktyce mierne rezultaty.
W inscenizacji Piotra Cieślaka trudno doszukać się jasno określonej, spójnej koncepcji; znajdujemy co najwyżej kilka luźno ze sobą powiązanych, niewyraźnie zarysowanych pomysłów. Twórcy oprawy plastycznej - Jan Ciecierski i Dorota Kołodyńska nawiązują do czasów moskiewskiej prapremiery "Wyspy" (1928) korzystając przy tym obficie z ikonografii rosyjskiej awangardy: na środku obrotówki widzimy słynny pomnik ku czci III Międzynarodówki według projektu Tatina, kostiumy czerwonoskórych tubylców przypominają dla odmiany kombinezony aktorów Meyerholda... Jednak reżyser nie wykracza poza sferę powierzchownych analogii - nie ma mowy o pastiszu, o grze z tradycją Wielkiej Reformy; ruch sceniczny urozmaicają już tylko konwencjonalne baletowe intermedia. Na dodatek zadania stawiane wykonawcom przez Emila Wesołowskiego przekraczają często ich możliwości (patrz taniec gwardzistów Olabogi). W pogoni za wizualnymi efektami Cieślak zapomina o aktorach. Wszystkie role są ledwie naszkicowane - w pamięci pozostaje jedynie bezosobowy, różnokolorowy tłum. Tę pstrą monotonię ożywia na chwilę pojawienie się Sawwy Łukicza (w tej roli Zdzisław Wardejn). Wszechwładny cenzor otaczany jest zewsząd nabożnym lękiem - jego postać osiąga jakiś nierealny, baśniowy wymiar, a cały spektakl przybiera w finale formę niezrozumiałych egzorcyzmów. Trudno przewidzieć, jak nową produkcję Dramatycznego przyjmie warszawska publiczność. Na premierze panowała atmosfera sukcesu (o mały włos nie doszło do owacji na stojąco). Być może był to wyraz nostalgii za epoką sprzed piętnastu lat, kiedy teatr przynajmniej udawał, że jest potrzebny.