Dwugłos o "Panu Kleksie"
Przedstawienie bardzo mi się podobało. Było wesołe. Bohaterowie przeżywali wiele ciekawych przygód, trochę innych niż w książce. Najbardziej - bardzie nawet od Pana Kleksa - podobał mi się Adaś Niezgódka, chociaż od razu poznałem, że to była pani. Dzieciom najbardziej podobało się jak Alojzy Bąbel krzyczał: "Bum tarara, bum tarara - Pan Profesor jest fujara". Wszystkim aktorom bardzo dziękuję.
(Przemek Bąk, kl. II)
Tyle syn, który korzystając z kumoterskich układów publicznie odpowiedział na apel teatru. Cóż może dodać do tego skażony profesją rodziciel? Generalnie zgadza się przecież z potomkiem.
Ojciec zacznie więc od przypomnień historycznych. Prapremiera "Niezwykłych przygód Pana Kleksa" odbyła się przed jedenastu z górą laty (dokładnie jesienią 1963) na dostojnych deskach Teatru Narodowego. Przedstawienie reżyserowane przez Kazimierza Dejmka przez kilka lat utrzymywało się w repertuarze tej sceny. Wtajemniczeni powiadają: także dlatego, że i dla tatusiów zabezpieczono atrakcje. Może wrocławscy tatusie więcej oczekiwali, a może przedstawienie Marii Straszewskiej, mimo iż na dejmkowskiej inscenizacji wzorowane, kopią jednak nie było, bom - nie ja tylko - nieco się rozczarował.
Przedstawienie ma jednak określonego adresata i w tych kategoriach należy je traktować. Powiedzmy więc, że spektakl jest ponad wszelką wątpliwość sympatyczny - barwny, ruchliwy, odwołujący się do wrażliwości młodego widza, wreszcie dobrze zespołowo zagrany.
Junior wyróżnił Halinę Miller, która wcieliła się w sympatycznego, piegowatego Adasia. Zgadzam się z juniorem, choć wymieniając jedną postać, skrzywdził jednak pozostałych wykonawców. Łyżkami mógłbym jeść także Nikę Sołubiankę (Tomek Drops) i obie Małgosie z nienapisanej bajki (Krzesisławę Dubielównę i Jadwigę Skupnik). Podziwiałem kondycję i sprawność Bogusława Danielewskiego
- odtwórcy roli tytułowej, ale chwalę także Ferdynanda Matysika (Alojzy Bąbel), który w "przebierankach" tak "udawał" a to Palemona, a to Patentoniusza by młody widz mógł go - jednak - zdemaskować. Podobali mi się także i Józef Skwark (Filip) - przede wszystkim jako fryzjer, bo księciem był trochę konwencjonalnym - i Tadeusz Kamberski (Palemon) i Mirosława Lombardo (Stalowy Jeż) i Jacek Dzisiewicz (Soczewka) i zamaszysty Marian Wiśniowski (Szaławiła). Wśród tych, którzy mieli mniejsze możliwości tekstowo-sytuacyjne w pierwszej kolejności wymieniam Igę Mayr, Irenę Remiszewską, Ludomira Olszewskiego i Tadeusza Skorulskiego, ale przecież i pozostali, a więc: Jerzy Fornal, Jadwiga Ziemiańska, Sabina Wiśniewska, Łucja Burzyńska, Albert Narkiewicz, a także Mieczysław Łoza, na oklaski w pełni zasłużyli.
Jeśli więc dodać jeszcze, iż słusznie skorzystano z projektów scenograficznych Marcina Szancera, który w świadomości dzieci (i ich rodziców) zrósł się na trwałe z bajkopisarską twórczością Jana Brzechwy, do końca jasne stanie się, że przedstawienie posiada wiele oczywistych uroków.
Czy jest bezbłędne? Oczywiście nie. Nie czepiałbym się i nie gromił "niepedagogiczności" w bąblowych pokrzykiwaniach. Nie podobało mi się natomiast odtwarzanie partii śpiewanych ze środków mechanicznych, rozumiem intencje, może nawet konieczność (ruch), ale wtręt obcy. Nie zachwyciłem się także wizualnym rozwiązaniem podwodnego królestwa Abacji (na premierze fale nie były zbyt czytelne, a milusińscy zastanawiali się przede wszystkim "z którego to reflektora", co ich jednak rozpraszało). Bardzo dorośle można leszcze powiedzieć, że w części pierwszej ruchu i sytuacji było zbyt wiele, ale za to trzecia okazała się najmniej płynna, jakby na ostateczny szlif czasu zabrakło.