Artykuły

Kosmos plebejski

Przedstawienie jakie zrealizowano w Teatrze Polskim w oparciu o sztukę Emila Zegadłowicza "Łyżki i księżyc" to prawdziwy szok po stronie sceny i widowni. Znalazło to wyraz w bardzo zróżnicowanych opiniach recenzentów. Ocenom niekiedy najlepszym przeciwstawiały się negatywne, odmawiające przedstawieniu wartości. To wyraźne pomieszanie zaprzeczających sobie sądów świadczy o pewnej dezorientacji krytycznej nie wynikającej jednak wcale z braku kryteriów oceny czy błędnego ich zastosowania, lecz odwrotnie, właśnie z nadmiaru racji krytycznych, jakim to przedstawienie wyszło naprzeciw, poczynając sobie dość swobodnie z różnymi konwencjami obowiązującymi teatralną kreację, a przy tym jeszcze lekceważąc sobie reguły i hierarchie społecznego odbioru, stereotypy, które w tym względzie, są najbardziej czujnymi i surowymi strażnikami. Aż dziw bierze z jaką swobodą i ufnością wystąpił teatr w tym wyzwaniem, bo przecież tak to przedstawienie można bez żadnej przesady określić. Oto na scenie obwarowanej patyną tradycji historycznej, a także wyobrażeniami narosłymi wokół tego teatru i ambicji, jakie chcemy z nim wiązać, świętuje swój artystyczny awans muzyka młodzieżowa. Szaleństwo rocka, od którego teatr drży w posadach w dosłownym znaczeniu ma być jednym ze źródeł, z którego czerpie swą siłę i znaczenie kształt artystyczny przedstawienia. Pretekstem, który ma umożliwić wspólne harmonijne bytowanie tym osobnym światom teatru i rocka jest sztuka Zegadłowicza, autora zresztą bliskiego Poznaniowi, z innej jednak zupełnie epoki, bo z okresu dwudziestolecia międzywojennego. Tak więc w tym przypadku przynajmniej mniejsze jest ryzyko, że znajdą się tacy, którzy upomną się o taki czy inny charakter teatralnych poczynań związanych z realizacją jego sztuk. W sumie można powiedzieć, że ryzyko na jakie Teatr poszedł było bardzo duże. Rodzi się pytanie czy gra jest warta świeczki. Czy ta swoista prowokacja teatralna ma uzasadnienie na tyle, aby zysk okazał się większy niż straty? Powiedzmy więc od razu. że przy wszystkich najróżniejszych piętrzących się pytaniach i wątpliwościach samo podstawowe założenie obroniło się, ujawniło swoją celowość. Muzyka "Lombardu" wtargnąwszy w mocno już spostponowane królewskie progi teatru poczuła się tam jak u siebie w domu, współtworząc rzeczywiście przedstawienie, przydając mu wymiaru bliższego naszym czasom. Przedstawienie jest więc nadal głosem wydziedziczonych, choć nie są oni określeni klasowo jak to jest w sztuce Zegadłowicza, odnoszącej się wprost do żywej tkanki społecznej okresu w którym żył. Za sprawą "Lombardu" czytamy przedstawienie jako głos określony przede wszystkim pokoleniowo. Pieśń, skarga, szyderstwo i zabawa tych, do których nic nie należy. Którzy może nawet bardziej nie dorośli do niego - jego skomplikowania i zła - i w ten sposób zostali wydziedziczeni. To wydziedziczenie to nie tylko rzecz o niesprawiedliwości społecznej, co przede wszystkim sprawa dysproporcji między ludźmi i światem, w którym przyszło im żyć. Zegadłowiczowski plebs głodnych jest w przedstawieniu plebsem głodnych własnego świata, choć czują ogrom świata, przenika ich jego drganie i pulsowanie. Wydziedziczenie to bardziej wyrafinowane jak w sztuce Zegadłowicza i chyba bardziej dotkliwe i dręczące. Tę mocno zmienioną perspektywę zawdzięcza przedstawienie właśnie muzyce, która ujmuje całość scenicznego dziania swym wszechogarniającym rytmem i brzemieniem. Kompozycje muzyczne Grzegorza Stróżniaka i scenografia Henryka Regimowicza tworzą to, co w tym przedstawieniu jest szczególnie wartościowe teatralnie, a więc przestrzeń pozwalająca siebie traktować metaforycznie, która zdaje się wykraczać poza granice sceny i budynku. Na scenie widzimy coś w rodzaju rozbudowanej w głąb kopuły, jakby to była muszla świata nabrzmiała od dźwięku, który odbija swoim dudnieniem potęgę głębokich i nie kończących ślę przestrzeni. I tylko nisko przy ziemi kotłuje się świat ludzkich postaci, które swym niejako totemicznym oznakowaniem zdają się nawiązywać do jakichś urwanych czy zagubionych rodowodów, do treści i znaczeń, których nie ma od dawna. Nie na darmo też Księżycem jest Stróżniak, a Poezją wokalistka zespołu Małgorzata Ostrowska. Bo ich poezja jest też na swój sposób bezlitosna, daje właściwie tylko jedno: poczucie wspólnoty budowane na łączącym wszystkich wyobcowaniu w tym wielkim świecie, jakiemu się asystuje w jego niekończących się, ale jakże złudnych kreacjach. Taki jest dzisiaj polski rock w tych ostatnich latach i poznański "Lombard" jest jego dzieckiem nieodrodnym. To jest, by tak rzec, światopogląd mas młodzieżowych. Dlatego trudno przecenić inicjatywę Teatru przymierzenia się do tej rzeczywistości, wprowadzenia do teatru tego, co jest manifestacją ducha sporej części naszego społeczeństwa. To na tym przedstawieniu, jakkolwiek będziemy oceniać wykonawstwo poszczególnych jego elementów, zaczyna się rysować pojęcie plebejusza w nowej jego treści, odległej od tego, co rozumiał przez nie Zegadłowicz. Ale myślę, że właśnie on, pisarz o tak rozwiniętym poczuciu rzeczywistości, wrażliwości na realność tego co się wokół niego działo, nie obraziłby się na to. Bo winne podmiany jest owo przesunięcie, jakie dał upływ historycznego już czasu.

Jak duży był wpływ tego nowego wątku, który Grzegorz Mrówczyński, inscenizator i reżyser, włączył w przedstawienie, widzimy po młodej części zespołu aktorskiego. To chyba pierwszy spektakl, gdzie wystąpili jako grapa z taką siłą i ekspresją, zarówno w warstwie aktorskiej jak i wokalnej. Po raz pierwszy tak wyraziście ukazały się nam w swoich możliwościach Olga Dorosz i Renata Husarek. Zwracał uwagę aktorsko Mariusz Puchalski, którego rola w swym ostrym rysunku uwzględniała specyficzne rytmy i pulsacje tego przedstawienia. Ze znanych nam dłużej aktorów odkryciem jest na pewno Jarosław Pilarski w songach, które w jego wykonaniu zabrzmiały ostro i drapieżnie. Przyciągał uwagę Wojciech Kalinowski swą ciekawą, subtelną jak na wymogi takiego przedstawienia interpretacją i wykonawstwem. Tym razem starsi aktorzy partnerowali swym kolegom z dalszego planu, ale taki był charakter tego przedstawienia.

To co budziło największe zastrzeżenia i wątpliwości wiąże się z wyrazistością całościowego charakteru kompozycji scenicznej budowanej z tak różnych warstw oraz sprawa tańca, który jest przecież w tego typu spektaklu środkiem wyrazu całkowicie równorzędnym z innymi. Nie mam na myśli układów zaproponowanych przez choreografa Zofię Rudnicką, ale samo wykonawstwo. Bo rzecz tu nie w wyrafinowaniu czy skomplikowaniu budowanych układów tanecznych, ale właśnie w stosunkowej ich prostocie. Za to wzrasta wówczas znaczenie wykonawstwa, jego dynamiki, lekkości i precyzji. A tego jednak w stopniu zadowalającym nie było. Pulsacje, które niosła muzyka i śpiew nie uzyskały dostatecznego wsparcia. Krytyczne uwagi w moim odczuciu nie przekreślają tego, co Teatrowi udało się zasygnalizować, a co stanowi pewne novum w pracy naszych teatrów dramatycznych. Jest próbą poszerzenia świata sceny o treści, które dotąd na ogół były tylko obok teatru, wykorzystywane w szczątkowych formach, co najwyżej wyłącznie komercjalnie w teatrach muzycznych. W Teatrze Polskim, wiąże się to z poszerzeniem jego publiczności o nowe zastępy, a także proponowaniem pewnych wartości poznawczych. Inaczej mówiąc, przeszedł przez teatr jakiś nowy powiew. Osobne pytanie - ale już na później - to kwestia, co z tego będzie trwałe.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji