Artykuły

Tango i modlitwa

- Teatr Narodowy zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, bo w nim uczyłam się podstaw pracy aktorskiej u Jana Englerta i Jerzego Grzegorzewskiego. Wolałam jednak zaryzykować, niż potem żałować, że coś straciłam. Stawiam na aktorstwo, a nie na pensję w Narodowym - mówi PAULA KINASZEWSKA, aktorka Teatru Wybrzeże w Gdańsku.

Rzadko która młoda aktorka ma taką świadomość tego, czym jest aktorstwo.

Przyznaje się do próżności, do tego, że lubi być w centrum uwagi. Opowiada, jak ze sobą walczy i jak właśnie dzięki aktorstwu staje się lepszym człowiekiem. Tłumaczy, dlaczego musi tańczyć tango i skąd się wziął w jej życiu pewien dar. Warto ją poznać: Paula Kinaszewska [na zdjęciu].

Jacek Wakar: - Na imię masz Paula. Myślałem, że Paulina...

Paula Kinaszewska: - Sama o tym nie wiedziałam do 18. roku życia. Pamiętam, że do szkoły trzeba było przynieść świadectwo chrztu i wychowawczyni nagle wyrwała mnie z rozmowy z koleżanką: Paulo, to ty jesteś Paula, a więc to tak. To ja będę mówić do ciebie Paula. Jakoś głupio mi było z powodu tej Pauli, ale pewne bliskie mi osoby lubiły tak mnie nazywać i ostatnio stwierdziłam, że czemu nie, no i brzmi krócej z nazwiskiem.

- Paulo, gdzie jest teraz twój dom?

- Żyję w dziwnym rozdwojeniu jaźni, bo mam dwa domy. Pierwszy w Gdańsku to dom moich rodziców. W nim czuję się dzieckiem, wciąż pracuję nad relacją z rodzicami: słucham ich, walczę z nimi, coś im udowadniam. A drugi dom w Warszawie, który sama założyłam, jest moją wielką nadzieją i przystanią. I miejscem odpoczynku. To mój syn i mój mąż.

- Dom to są ludzie.

- Tak, najbliżsi. Aczkolwiek z mężem i dzieckiem moglibyśmy znaleźć się wszędzie, a moi rodzice są przypisani do Gdańska. Moje dzieciństwo to Gdańsk. A teraz jest związany z bardzo dla mnie ważną pracą w Teatrze Wybrzeże.

-Gdańsk to powrót do dzieciństwa, a co za tym idzie, do poczucia dziecięcego bezpieczeństwa?

- Nie. Moje poczucie bezpieczeństwa łączy się z moim mężem i moim dzieckiem. Jestem z siebie dumna, że udało mi się założyć taką fajną rodzinę, w której czuje się rozumiana, kochana i szczęśliwa.

- O czym myślisz w pociągach z Gdańska do Warszawy albo z Warszawy do Gdańska? Poza tym, że uczysz się ról, układasz je w głowie...

- Jak wyjeżdżam od dziecka, myślę, jak sobie beze mnie poradzą. Ale lubię być sama. Lubię ten czas w pociągu, bo jest tylko dla mnie. Przy domowych obowiązkach brakuje czasu nawet na myślenie. To bardzo odprężające - patrzeć przez okno pociągu i myśleć. Lubię te podróże.

- W "Tylko tej pchle" i "From Poland with Love" spotykasz się ze sobą i dzieciństwa. Na czym to polega?

- Z powodu moich warunków bywam obsadzana w rolach osób młodych albo wręcz dzieci. Mam w sobie ogromny ładunek emocjonalny związany z własnym dzieciństwem. To był bardzo trudny okres. Jako dziecko czułam się nierozumiana, tłumiłam mnóstwo emocji. Teraz czerpię z tego, budując role. To wielka satysfakcja, że przetwarzam to w pracy, choć przecież był moment, gdy groziło mi trwałe nieprzystosowanie...

- W jakim sensie?

- Do rówieśników, do świata. Do życia. Byłam dzieckiem trudnym, zamkniętym, ale też bardzo wybuchowym. To jest teraz mój wielki skarb. Tak wiele rzeczy w sobie nazbierałam, że teraz nigdy się nie nudzę, grając, bo mogę o tym opowiadać.

- Jaki był twój świat dziecka?

- Szkoła, przedszkole były wielkim problemem. Nie rozumiałam zasad, jakim mam się podporządkować. Wychodziłam z klasy podczas lekcji, kładłam się na podłodze, chciałam przytulać się do wychowawczyni. Teraz się cieszę, że potrafiłam być niegrzeczną dziewczynką. Bycie w kontrze do świata i reguł, które nim rządzą, jest ciekawe, szczególnie na scenie. Można pokazać walkę dziecka ze światem.

- Najwięcej powiedziałaś o tym w "Pchle"?

- To było dla mnie samej wielkie odkrycie. Dokopywałam się w sobie samych nowych rzeczy.

- Co było tym największym odkryciem?

- Chyba ból. Dzieci bardzo cierpią, próbując przystosować się do świata. Dlatego tak często płaczą. Na szczęście mają w sobie tyle optymizmu, że szybko o tym zapominają. Moje dzieciństwo wspominam jako walkę. Byłam jedynaczką, nie rozumiałam raczej świata dorosłych, nawet mnie trochę przerażał. Na wszystko reagowałam gwałtownie. W ogóle myślę, że życie to samotna walka. W tej chwili nauczyłam się znajdować sobie przyjemności, chwile odprężenia. Człowiek uczy się żyć z ludźmi, aranżować dla siebie te dobre chwile. Ale generalnie trzeba walczyć. Nie mam nic przeciwko temu, bo mam naturę wojownika. Rzucam się w trudne sytuacje. Boję się, że nie będę dobrą matką, ale tym bardziej się staram. Nie walczę o role, bo tego nie potrafię. Ale walczę, żeby mi się chciało.

- Walczysz głównie ze sobą?

- Oczywiście. Człowiek nie jest skazany na swoje złe zachowania, ale dostaje je po to, żeby się rozwijać, żeby być lepszym. Mam przekonanie, że mogę wszystko, ale jeszcze nie teraz. Cały czas dążę do tego, żeby być lepszą. Aktor musi dopuścić do świadomości wszystkie swoje cechy, ale też nad nimi panować, urabiać swój charakter.

- Scena jest miejscem pociągającym, ale i bezpiecznym, bo znasz reguły nią rządzące.

- To prawda. Dobrze się czuję w rozpoznanych sytuacjach, dlatego kocham pracę w teatrze. To jest mój świat i umiem się w nim poruszać. Nawet gdy czegoś nie wiem, to na scenie wiem. Tu mogę się wyżyć, powiedzieć coś od siebie. Bez sceny czuję się zamknięta w sobie. Gdy nie gram, muszę co jakiś czas zrobić sobie teatr w domu.

- I wtedy grasz dla siebie czy dla męża, dla dziecka?

- Zwrócił mi na to uwagę mój mąż. Kiedy brakuje mi tych emocji, zaczynam grać przed nim. Na siłę wymyślam parateatralne sytuacje. Dostrzegam to, ale nie mogę się powstrzymać. Scena jest wentylem. Aktorstwo jakoś uzależnia.

- Teatr jest swoistą autoterapią?

- Nigdy tak tego nie traktowałam. To dodatkowe ujście dla emocji, także prywatnych. Ale to przede wszystkim ciężka harówa, trzeba coś zrobić z niczego. A potem przychodzą ludzie i rola staje się kawałkiem człowieka.

- A teatr bywa ucieczką od problemów?

- Dla mnie nigdy. Ja nie uciekam od problemów, raczej je wyszukuję i myślę, jak je przezwyciężyć. Mąż mi to wypomina.

- Takie życie nie jest męczące?

- Nie, to fajne. Chociaż czasami sobie odpuszczam, już się tego nauczyłam. A jak sobie odpuszczę, to mąż i syn bardziej mnie lubią.

- I wtedy jest tango?

- Tak. Bez tańca życie nie miałoby sensu. Na szczęście lubię i umiem tańczyć.

- W Gdańsku też tańczysz?

- Tak, choć rzadziej. W Warszawie codziennie jest Milonga - wieczór tanga argentyńskiego. W Gdańsku rzadziej, ale też można wytrzymać.

- Gdzie to jest?

- W Gdańsku po prostu jest praca w teatrze, te relacje, scena - to jest jak tango. Natomiast w Warszawie, będąc panią matką, muszę pójść na tango. Bo tango to jest głębszy poziom emocjonalny. Cielesna i duchowa relacja z drugim człowiekiem. Bliskość ciał, czasem z kimś nieznanym. Otwarcie na kogoś innego. To zakazany owoc, ale po tańcu można podziękować i wrócić na swoje miejsce. Nie ma żadnych konsekwencji.

- Jakaś gra...

- I to jak intensywna. Tyle się mówi o sobie, o swoich uczuciach, oddaje się je i bierze od kogoś. To jest wspaniałe. W ogóle mi nie przeszkadza, że kobieta nie prowadzi.

- To ciekawe, bo w życiu chyba prowadzisz?

- Mam tendencję, ale coraz bardziej odpowiada mi, kiedy mąż ma ostatnie słowo, bo jest dużo spokojniejszy. A w tańcu kobieta inspiruje prowadzącego. Dopełniają się, na tym polega partnerstwo. W życiu też tak jest i to jest piękne.

- Tango to też niezwykłe emocje.

- Nauczyłam się dotyku. Latynosi mają to we krwi, obejmują się, często mówią: "te quiero", do dopiero co poznanych ludzi. U nas jest z tym trudniej. Kiedyś ta bliskość, gdy przylegasz ciałem do partnera, była dla mnie szokiem. Wolałam lekki dystans. Tango mnie zmieniło, teraz już potrzebuję tej bliskości. Nie ma tanga bez prawdziwego ludzkiego zbliżenia. Ów kontakt fizyczny mnie fascynuje. Mnóstwo wiesz o partnerze, choć możesz z nim prawie nie rozmawiać. Tango zdradza. Jeśli ktoś chce się ukryć, nie powinien go tańczyć.

- To ma w sobie coś z dwuznacznej schadzki.

- Ale nie przekracza się żadnych granic. Nie godzę w mój system wartości. Ja tego człowieka nie zniewalam ani nie krzywdzę. Podobnie on nie krzywdzi mnie. Oczywiście, mogłaby się pojawić pokusa, żeby po wspaniałym tańcu zacząć się spotykać. Ale to mi się nie zdarzyło - z wyjątkiem mojego męża. Tak właśnie go poznałam.

- Skąd się u ciebie wzięło tango?

- Z potrzeby. Było mi źle ze sobą, czułam się samotna, wykorzeniona. Zobaczyłam film Sally Potter "Lekcja tanga", gdzie miłość jest opowiedziana tańcem, i powiedziałam sobie, że za wszelką cenę będę tańczyć tango. A potem to już klasycznie - nie opuszczałam żadnej Milongi, to było jak narkotyk. Tego zresztą doświadczają wszyscy, którzy wejdą w tango argentino: znam takich, którzy na pół roku rezygnują z pracy i przeznaczają wszystkie pieniądze na wyjazd do Buenos Aires, tam w dzień się uczą techniki u argentyńskich nauczycieli tanga, a nocami tańczą. Ja na początku nie tylko myślałam o tangu, w każdej wolnej chwili w pracy, na próbach, ale śniłam o nim. Noc przed premierą "Szkoły żon", mojego pierwszego przedstawienia w Teatrze Narodowym, spędziłam na pierwszej warszawskiej Milondze. Nie mogłam się opanować...

- Powiedziałaś, że aktorstwo uzależnia. W tangu też jest coś z narkotyku. Potrzebujesz być od czegoś "bezpiecznie" uzależniona?

- Chyba jestem uzależniona od adrenaliny. Adrenalina rozszerza oskrzela, łatwiej mi się oddycha. Kiedy brakuje teatru i tańca, a więc i emocji, wyszukuję sobie coś w zamian.

- Gdyby nie to, może dalej siedziałabyś w Teatrze Narodowym. Miałaś nagrody, niezłą pensję, nawet bez częstego grania...

- Teatr Narodowy zajmuje szczególne miejsce w moim sercu, bo w nim uczyłam się podstaw pracy aktorskiej u Jana Englerta i Jerzego Grzegorzewskiego. Wolałam jednak zaryzykować, niż potem żałować, że coś straciłam. Stawiam na aktorstwo, a nie na pensję w Narodowym. Chciałam i chcę grać. I gram, i to prawie same duże role.

- Kiedy kończą się próby, zostaje chyba pustka?

- Szczerze? Nie lubię pracować, lubię grać.

- Nie lubisz prób?

- Strasznie się zawsze boję, czy mi się uda "zrobić" rolę. Muszę przełamywać w sobie lęki, nieśmiałość. Próby są dla mnie walką, a granie z publicznością przyjemnością. I jeszcze dochodzi adrenalina, a o to mi chodzi. Chciałabym wszystko mieć na pierwszej próbie, jestem leniem.

- Jest w tym sprzeczność. Adrenalina i lenistwo? Nie tęsknisz czasem do pracy?

- Jak mija miesiąc od premiery, zaczyna się łażenie po teatrze, patrzenie na tablicę ogłoszeń, niepokój, w czym teraz zagram.

- Trzy lata i cztery role to niewiele.

- Miałam już moment, kiedy myślałam, że odejdę z teatru. Zastanawiałam się, czy nie zmienić zawodu i nie zacząć pisać. Był czas, kiedy regularnie pisałam dziennik i wiersze. Myślałam o kolejnych studiach. I wtedy na nowo się rozkręciło i minęły mi te pisarskie zapędy. Kiedy gram, jestem na tyle spełniona, że nie muszę pisać. Ale czekanie jest piekielnie trudne. Aktorzy samym spojrzeniem błagają o role...

- W twoim przypadku przynajmniej warto było czekać.

- To prawda. Kiedy zagrałam w "Pchle", poczułam się szczęśliwa. Mąż po premierze powiedział, że dla tego spektaklu warto było, żebym przeniosła się do Gdańska.

- Jakie cechy trzeba mieć, żeby być aktorem?

- Nie wiem.

- A jakie ty masz?

- Nie mam złudzeń - lubię, jak ludzie na mnie patrzą, lubię być w centrum uwagi.

- Jesteś próżna?

- Strasznie, chociaż od kiedy urodził się Leonek, ta próżność jakoś opadła ze mnie. Poza tym zostałam wychowana w przekonaniu, że życie ma być służbą innym, nauczono mnie dostrzegać ludzi wokół siebie. Ale czasem pozwalam sobie na próżność, a potem ją poskramiam. Znów sprzeczność.

- Umiesz słuchać partnerów na scenie.

- Mama mi zawsze mówiła, że trzeba słuchać ludzi. Teatr mi jeszcze raz to uświadomił. Od kiedy nauczyłam się słuchać na scenie, moje życie zmieniło się na lepsze, bo i w nim nauczyłam się słuchać. I ciągle się tego uczę. Aktorstwo ma dla mnie sens, bo dzięki niemu staję się lepszym człowiekiem.

- Aktorzy mówią czasem, że podczas pracy lubią czuć się ze sobą źle. Spokój i harmonia nie służą ponoć budowaniu ról.

- To chyba prawda. Czasem wręcz wywołują w sobie stan rozdarcia.

- Robisz tak?

- Nie wiem, tak się po prostu dzieje. Niepokoi mnie, kiedy nie czuję podczas pracy żadnego bólu. Spokojnie chyba nie da się pracować.

- Jakie są koszty tego zawodu?

- Wrzody na żołądku. Fizyczne kontuzje, czasem trwałe. Należy też uważać na bliskość między ludźmi, szczególnie gdy jest się młodym. Myślę o łatwości przekraczania granic. Kiedy się z kimś gra, łatwo się zakochać. Trzeba się trzymać zasad.

- Łatwo jest po spektaklu wracać do rzeczywistości?

- W Gdańsku to mi się nawet czasem nie chce wracać do domu. Miałabym ochotę spać w garderobie. Ale nie znaczy to, że nie mogę wyjść z roli. Z tym nie mam kłopotu. Dużo gorzej jest ze mną przed premierą. Kwestia olbrzymiego napięcia, nad którym nie da się zapanować. Fakt, że jestem tak daleko od domu, też nie pomaga.

- Może to właśnie to rozdarcie, którego chcą aktorzy, a ty już je masz.

- Może. Ale cały czas myślę o moim dziecku, Leonie. Myślę, jak moja praca zaważy na jego życiu, jeżdżę do niego, kiedy tylko mogę. Ale ten zawód mnie jemu odbiera. Taką podjęłam decyzję, nie będę się nad sobą rozczulać, chodzi tylko o niego. Gdybym miała helikopter, to latałabym do niego, ale mam tylko na pociąg.

- Kiedy tak patrzysz na siebie z boku, to lubisz siebie?

- Kocham siebie, ale to nie jest łatwy związek. Jestem za afirmacją życia.

- Doszłaś do tego po okresie walki, buntu. Świadomie do tego zmierzałaś?

- Nie, w ogóle się nad tym nie zastanawiałam. Świadome decyzje co do mojego życia zaczęłam podejmować dopiero po studiach. Wcześniej byt to jakiś bezładny lot, ucieczka przed trudnymi sytuacjami i wkręcanie się w nowe. Zdolność do świadomego życia zawdzięczam nawróceniu. Ten moment można zresztą nazywać inaczej - uzdrowieniem serca i umysłu. Szkoła teatralna udowodniła mi, jak bardzo jestem pogubiona. Nawrócenie było darem. Nie umiem żyć bez Boga.

- Ktoś ci w tym nawróceniu pomógł?

- Wiele osób. Było jak w baśni. Ludzie byli jak drogowskazy. Czasem wystarczyło czyjeś jedno zdanie i to była fenomenalna wskazówka na życie. Trafiłam do Kościoła, poszłam na terapię. Ale najwięcej czasu spędziłam samotnie, medytując i modląc się.

- Najważniejsze jest chyba zacząć, zrozumieć swoje położenie.

- Ale nie wiem, czy to wychodzi od człowieka. To był dar dany mi z zewnątrz. Sama nie byłam w stanie nic zrobić, może poza tym, że spostrzegłam, że jestem blisko dna. I od tej pory zaczęłam się z tego wydobywać. Szłam drogą duchowości małymi kroczkami. Dla mnie taki jest sens wiary - pozbyć się lęku i żyć odważnie.

- Teraz czujesz się dobrze?

- Jestem wolna i kocham. To najważniejsze. A czuję się różnie, bo różnie się dzieje wokół mnie. W mojej rodzinie czuję się bezpiecznie i mam nadzieję, że Bartek i Leon też. Spytam ich o to dzisiaj.

Paula Kinaszewska - warszawską Akademię Teatralną skończyła w 1999 roku. Jeszcze na studiach grała w "Operze żebraczej" Gaya w stołecznym Teatrze Dramatycznym. Potem została aktorką Teatru Narodowego, zagrała tam m.in. w "Szkole żon" Moliera w reż. Jana Englerta (nagroda im. A. Nardellego za debiut) i w "Operetce" Gombrowicza w inscenizacji Jerzego Grzegorzewskiego. W Starej Prochoffni prezentowała recital złożony z tang. Po gościnnym występie w "Mężu i żonie" Fredry w reż. Anny Augustynowicz w gdańskim Teatrze Wybrzeże przyjęła tam etat i zagrała w "Tylko tej pchle", "From Poland with Love" i "Koleżankach". Ma też osiągnięcia filmowe, np. rolę w "Kronikach domowych" Leszka Wosiewicza. Szeroką popularność przyniosło jej 1,5 roku grania w "Złotopolskich". We wrześniu w Collegium Nobilium Akademii Teatralnej zagra recital "Portret kobiety w rytmie tanga".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji