Artykuły

Sceny z życia mężczyzny

- Moja wielka fascynacja to Danuta Stenka, z którą kręciliśmy serial "Instynkt". Kobieta nieprawdopodobna. Spędziliśmy razem 50 dni, od rana do nocy. Wiem, że zawsze mogę zadzwonić, kiedy potrzebuję naprawdę pogadać - mówi warszawski aktor SZYMON BOBROWSKI.

SZYMON BOBROWSKI. Stuprocentowy mężczyzna z kobiecą duszą. Gra twardzieli i jednocześnie nie wstydzi się miękkości. Niespotykanie przenikliwy: w sekundę prześwietla na wylot wroga. Przyjaciela też. Swoją rodzinę otoczył murem, ale w rozmowie odkrywa się dobrowolnie.

Nie pamiętam wszystkich filmów ani seriali, w których grał, ale jego role zawsze. Adwokata Bartka z "Magdy M.", który nienawidził kobiet, męża Magdy Cieleckiej w "Samotności w sieci", podkomisarza z "Instynktu", gdzie partnerował Danucie Stence. Nawet jego ostatnia rola: ginekologa w lekko cukierkowym serialu "Lekarze", ma głębię. Dlatego spodziewam się, że jest silny, opanowany, elegancki. Przede mną siedzi człowiek, w którym kipią emocje. Trudno się rozmawia z kimś, kto czyta w myślach i wszystko widzi. Szymon Bobrowski odpowiada nawet na te pytania, które zadałam tylko w myślach. Jednocześnie nie przestaje obserwować ulicy i wnętrza lokalu, w którym siedzimy. Mówi, że mógłby być policjantem, bo ma naturalny zmysł obserwacji, i na potwierdzenie tych słów łapie w locie siedzącego obok chłopaka, kiedy ten przewraca się na krześle. Wierzy w anioły.

Anna Luboń: Kobiety Pana kochają, wie Pan o tym?

SZYMON BOBROWSKI: Wiem nawet, kim są! Mają 35-50 lat. Dojrzałe, wiedzące, czego chcą, lubiące silnego faceta, który nie jest troglodytą i potrafi budować zdania w logiczną myśl. Po autografy nie podbiegają do mnie nastolatki.

W serialach gra Pan policjantów, gangsterów, silnych facetów z tajemnicą w tle. Taki jest też Pana bohater w "Lekarzach". Te role zbudowały Pana wizerunek macho. Jest Pan agresywny?

- Agresywny nie, ale bywam impulsywny. Kiedyś podczas wakacji we Francji z żoną i dziećmi mieszkaliśmy niedaleko plaży, która podczas przypływu znikała pod wodą na kilometr w głąb. Nagle zaczął się taki przypływ, w ciągu sekund robiła się fala na dwa metry. Wtedy zobaczyłem, że na plaży została kobieta, kulejąca. Pobiegłem po nią, wszyscy stali i patrzyli. Ale to nie było bohaterstwo, tylko głupota, bo gdyby mnie ta fala zmyła, moja żona zostałaby sama z trojgiem dzieci.

Często się Panu zdarzają takie rzeczy?

- Los mi cały czas zsyła takie petardy od życia. Jeszcze na studiach zatrudniłem się jako opiekun na kolonii w Kołobrzegu dla dzieci z ubogich rodzin. Trzy tygodnie byłem wzorowym wychowawcą, a przedostatniego dnia dzieci wymyśliły, że koniecznie chcą zbierać bursztyny. OK, to wstajemy rano i idziemy nad morze, zarządziłem. Nie uprzedziłem kierownictwa, bo wiedziałem, że by nas nie puścili. Idziemy: ja i tych 12 chłopców i nagle jeden z nich dostaje ataku padaczki. Jest szósta rano, ja sam na plaży i gromada przerażonych dzieci. Zacząłem reanimację, przerażony, mokry ze strachu. I nagle nadbiega człowiek, sam jeden w tej pustce. Okazuje się, że to lekarz na porannym joggingu. Anioł.

Spotykał Pan jeszcze potem tego anioła?

- Często. Może powinienem w ogóle zacząć od tego, że jestem człowiekiem szczęśliwym. Nie mam żadnych problemów. Mam problemiki.

Co to są problemiki?

- One wynikają z mojego poczucia odpowiedzialności. Mam troje dzieci i chciałbym je dobrze wychować. To nie polega na tym, że każdemu zabezpieczę po sto tysięcy na koncie i kupię mieszkanie, tylko na tym, by miały dobrze ułożone w głowach. Spędzam z nimi mnóstwo czasu, ile tylko się da. Czasem myślę, że moja rodzina przypomina stado piesków preriowych: żyjemy całą naszą piątką według własnych zasad. Nie spełniam żadnych wymogów Superniani. My karmiliśmy się za długo, spaliśmy razem za długo i inaczej się pieluchowaliśmy.

Bardzo blisko współuczestniczy Pan w sprawach, które tradycyjnie ma na głowie kobieta.

- Byłem przy wszystkich porodach. Przy pierwszym akcja zaczęła się, kiedy byłem na scenie. Żona przysłała SMS-a, że jeśli chcę asystować, to już. Grałem u boku Zbigniewa Zapasiewicza w "Glengarry Glen Ross". Spytałem: "Panie Zbigniewie, czy ja mogę się dzisiaj nie kłaniać?". "Dlaczego?". "Bo moja żona właśnie rodzi i chciałem zdążyć". "Oczywiście, wyjątkowo". W samochód, dojechałem, 15 minut, jest Ignaś. Drugie dziecko, Antoninę, rodziliśmy tak, że akurat zdążyłem na spektakl. Przy trzecim już się donikąd ani znikąd nie spieszyłem. Wszystkie moje dzieci są pieruńsko inteligentne, obdarzone urokiem. Ktoś mógłby powiedzieć, że są trudne, bo mają własne zdanie. Teraz najmłodsza, czteroletnia Michalina, ma ideał do naśladowania, czyli starszą, siedmioletnią siostrę, i ja się w tym ich związku nie liczę. I tylko czasem staram się być stanowczy, dzięki czemu nasze ubieranie się trwa 30 minut.

Pana ojciec też się tak zajmował rodziną?

- Mój ojciec pracował w kopalni węgla odkrywkowego w Koninie, codziennie do 15, a potem wracał do domu. Całe życie był górnikiem. Wszyscy mają koszmarne wspomnienia ze świętem 1 maja, a dla mnie to był jeden z najpiękniejszych dni. Ojciec wkładał mundur brzęczący medalami, a na głowę czako z białym pióropuszem. Na pochód szliśmy dumni, trzymał mnie za rękę, powiewała biało-czerwona flaga. Potem jedliśmy krupniok, dla dzieci były poustawiane place zabaw. Jasne, że nie było wolności, aleja wtedy o tym w ogóle nie myślałem. Byłem dumny, że mój tata tak pięknie wygląda, silną ręką trzyma moją dłoń i idziemy na pochód. Za nami szli pracownicy elektrowni, a przed nami lekarze.

Czuje Pan sentyment za czasami dzieciństwa?

- Miałem cudowne dzieciństwo. Ojciec bardzo dbał o rodzinę, jestem do niego podobny. Mama pracowała w dziale kreatywnym Państwowej Spółdzielni Spożywców. Zajmowała się reklamą i marketingiem, ale wtedy wszyscy kończyli pracę o 15 i do domu. Oboje byli bardzo opiekuńczy. Może rekompensowali mi to, że brat wyjechał w latach 80 do Niemiec? Chociaż to wcale nie był dla mnie jakiś dramat. Odziedziczyłem po nim pokój i sprzęt grający. Poza tym on wyjechał do raju. Jest szczęśliwy, pracuje jako elektronik na największym lotnisku w Europie, we Frankfurcie. Ja zresztą dzięki temu, że wyjechał, też zobaczyłem trochę Europy. Wie pani, jak mi teraz za bardzo odbija i łapię się na tym, czy dach w minicooperze zamówić czarny, czy biały, albo jaki fason crocksów kupić dzieciom, wyciągam swój zeszycik ze zdjęciami luksusów z wczesnej młodości. One mnie stawiają do pionu.

Co jest na tych zdjęciach?

- Mój pierwszy hamburger. Gryziony w McDonaldzie we Frankfurcie. Albo jak się opieram o mercedesa "beczkę". W dresie, który brat mi kupił, w butach Pumy - wtedy dla mnie nieosiągalnych. Hamburger! Z nabożną czcią odwijany z papierka. Miałem wtedy jakieś 15 lat. Zrobiłem sobie też masę zdjęć przy rowerach, bo zawsze kochałem jeździć. Przy witrynie sex-shopu.

Kto nauczył Pana kochać?

- Na pewno mama. To jest kobieta z największym sercem na świecie. Jeszcze niedawno zdarzało się, że mama w trybie pilnym wsiadała w pociąg i przyjeżdżała z Konina pomagać. Kiedyś nawet ktoś w tym pociągu zwrócił jej uwagę, że ma bluzkę włożoną na lewą stronę. Bo rzucała wszystko, brała bieliznę do torebki i jechała. Mama jest nadopiekuńcza. Czasem muszę być wobec niej wręcz asertywny! Inaczej gotowa przyjść do teatru z kanapkami dla mnie. Często dzwoni, kiedy jestem na planie, i pyta, czy się nie zgrzałem. Wie pani, w końcu musiałem postawić granice. Bo jesteśmy już dwiema oddzielnymi rodzinami: dla mnie najbliższa rodzina to moja żona i troje dzieci.

I potrafił Pan przeciąć pępowinę?

- Myślę, że dopiero niedawno. Dojrzałem. I zrozumiałem, że moja żona potrzebuje, żebym odciął pępowinę.

Pana ojciec ulegał mamie?

- No pewnie, że tak! Nigdy tego nie krył. Jak większość mężczyzn z tamtej epoki. To są przecież ludzie, którzy żyją w małżeństwach z czterdziestoletnim stażem. W tych małżeństwach, które przetrwały tamte czasy, weszły w te i nadal są razem, każdy facet jest pantoflarzem. Ja też jestem. Mam już wysoką liczbę: 11 lat małżeństwa.

Mówi Pan, że jest pantoflarzem, ale to Pana żona nie pracuje.

- Bo to ja jestem w tym domu mężczyzną. Moja żona nie musi się troszczyć o zmianę koła w samochodzie i o to, czy w spryskiwaczu jest płyn. Czy są pieniądze na koncie. Ola nie musi się tym martwić, bo wie, że ja zasuwam. Nie wyobrażam sobie, że musiałaby odwozić co rano troje dzieci, każde do innej szkoły czy przedszkola, i jeszcze zdążyć na dziewiątą do pracy. A ja w Toruniu, na planie. To jest życie? Takie życie szybko rozpada się w drobny mak. U nas w łazience jest wielka wanna i fotel. Wieczorami żona leży w tej wannie, ja siedzę w fotelu. I rozmawiamy: są łzy, są emocje, są nerwy. Jest wszystko. Mogę śmiało powiedzieć, że dobrze się znamy.

Jak Pan myśli, dużo dla Pana poświęca?

- Jest mistrzynią Polski w tańcu latynoamerykańskim, niezwykle mocnym charakterem. Skończyła Szkołę Główną Handlową z wyróżnieniem. Jest o wiele bardziej utalentowana ode mnie, a ja nie jestem łatwym facetem. Tak, myślę, że Ola dużo dla mnie poświęca.

A Pan coś dla niej poświęca?

- Poświęcam. Ja jestem kobieciarzem. Wie pani, jakie to jest poświęcenie? Ale jest mi dobrze. Bo dobrze ułożyliśmy naszą kostkę Rubika. Ale jeśli któregoś dnia moja żona postanowi wszystko zmienić, poprzekręca kostkę - do czego ma pełne prawo - będzie trzeba się dopasować. Mieliśmy trudny początek, bo miałem problem z przysięgą: "Ślubuję miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie opuszczę do śmierci". Dla mnie zamiast słowa "ślubuję" powinno być: "Dołożę wszelkich starań". Chcąc być uczciwy wobec siebie, nie mogę komuś obiecać czegoś takiego. Nawet synowi nie mogę obiecać, że będę dobrym ojcem. Bo co, jeśli zapomnę, że mu obiecałem w piątek basen?

Na tym polega dobre ojcostwo?

- W swoim ojcostwie staram się nie zawodzić dzieci, bo pamiętam te wszystkie momenty, kiedy mój ojciec mnie zawiódł. Nie było ich dużo. Ale zawdzięczam mu przede wszystkim to, że spędzał ze mną mnóstwo czasu. Oboje moi rodzice są ukochanymi dziadkami moich dzieci. Jak przyjeżdżają do nas, mój dziewięcioletni syn godzinami leży na łóżku z dziadkiem, który mu opowiada o kopalni. Czytają razem książki i mają miliard swoich spraw. "Tato, idź już" - słyszę, kiedy próbuję się w nie wtrącić.

Jak innym jest Pan ojcem wobec córek i syna?

- Na razie niesprawiedliwym. Córki mają ze mną bardzo ciężko. Z synkiem się przyjaźnimy, jest twardzielem, jeździ ze mną na rowerze, pływamy razem. Od początku mieliśmy porozumienie, nosiłem go na rękach godzinami, nawet żartowaliśmy, że to ja go urodziłem. Córkom za wysoko stawiam poprzeczkę, na poziomie, na którym jest syn, zapominając, że on też to przeszedł. Odrabiając lekcje z Antoniną, dużo szybciej się irytowałem, że czegoś nie umie napisać. Ale ona jest dopiero w drugiej klasie, to Ignacy jest w czwartej. Jestem trochę niecierpliwy. Żona mi to uświadomiła.

Przed czym chciałby Pan ostrzec swoje dzieci?

- Chciałbym, żeby córkom nikt nie złamał serca. Takiej młodej dziewczynie trudno to wytłumaczyć, ja sam wiem, jak się wtedy wali jej świat. Jakich forteli używają młodzi mężczyźni.

Skąd Pan wie? Złamał Pan kiedyś serce dziewczynie?

- Tak. Byłem młody, zachłysnąłem się szkołą filmową. Rozegrałem pewne karty bardzo niefajnie i myślę, że ta osoba bardzo wtedy przeze mnie cierpiała. Ale ja już złapałem wiatr w żagle i poniosło mnie daleko. To była niewiarygodna namiętność.

Mówi Pan o kolejnej kobiecie?

- O szkole filmowej. To był największy wybuch energetyczny w moim życiu. Na wielu frontach. W Koninie nie było korków na ulicach. A tu Łódź, wielkie miasto, wolność, bez rodziców. Wprawdzie do mnie przyjeżdżali...

...i przywozili jedzenie?

- Wielu znakomitych absolwentów tej szkoły zna kuchnię mojej mamy. Rodzice przywozili to wszystko starym wartburgiem, głowę dam, że rysowali rurą wydechową po asfalcie, tak był obładowany. Śmieję się. Tak naprawdę przyjeżdżali, żeby mieć mnie na oku. Prowadzili rodzaj dyskretnej inwigilacji. A to był moment potencjalnie niebezpieczny, mogłyby być narkotyki, alkohol. Zachłysnąłem się wolnością i tym światem.

Nie miał Pan kompleksów?

- A dlaczego miałbym mieć? Skończyłem dobre liceum (kończył je także Jan A.P. Kaczmarek) w Koninie, miałem dobry dom. Zresztą Konin to świetne miasto. Bezpieczne, zero poczucia zagrożenia, aktów chamstwa czy wandalizmu. Pierwszy napad przeżyłem dopiero w Łodzi. Jechałem wtedy maluchem ze swoją ówczesną narzeczoną. Zatrąbiłem na faceta, który przebiegał Piotrkowską, pokazał mi palec, ja jemu. Widziałem w lusterku, jak podchodzi do mnie na światłach. Byłem wtedy chudy, ważyłem 75 kg i miałem gęste włosy. Nie wzbudzałem respektu jak teraz. Otworzył drzwi i dał mi pięścią w pysk. Zapaliło się zielone, wytarłem krew i pojechałem. Później zacząłem przed nią grać, że nie chciałem się przy niej wdawać w bójkę.

A tak naprawdę przestraszył się Pan?

- No pewnie, że tak!

Skąd Pan znał Edytę Olszówkę? Podobno to dzięki niej zdawał Pan do szkoły filmowej?

- Edyta mieszkała w Koninie. Byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Zresztą wiele lat później to z nią grałem w najtrudniejszym spektaklu w moim życiu, "Dotyku". Tylko dlatego byliśmy w stanie w tym zagrać, że znaliśmy się tak dobrze. Naszych przygód z Konina starczyłoby na niejedną powieść. Dla Edyty wtedy zrobiłbym dosłownie wszystko. Przyjaźniliśmy się naprawdę na maksa.

I nic Was nigdy nie łączyło?

- Nic. Czuliśmy, że tak nam pisane. Może to był instynkt?

Potrafi się Pan tak przyjaźnić z kobietami?

- Moi najlepsi przyjaciele to kobiety. Nie mam takich wśród mężczyzn. Kobiety są prawdziwe. Uwielbiam wasze wzruszenie, emocjonalność. Jest mi to bliskie, bo mam w sobie duży poziom kobiecości. I nie wstydzę się tego, co więcej, uważam, że w tym moja siła. Ze w wielkim, męskim ciele tkwi kobieca wrażliwość.

Z kim Pan się ostatnio zaprzyjaźnił?

- Moja wielka fascynacja to Danuta Stenka, z którą kręciliśmy serial "Instynkt". Kobieta nieprawdopodobna. Spędziliśmy razem 50 dni, od rana do nocy. Wiem, że zawsze mogę zadzwonić, kiedy potrzebuję naprawdę pogadać. Albo poradzić się w ważnej sprawie. Bardzo jej ufam w kwestiach zawodowych. Nasza przyjaźń ma też codzienne odsłony: teraz będę wiózł dla niej z Mazur skrzynkę wędlin, którą zamówiła u miejscowych. Śmieje się pani? Będę czuł ich zapach przez 250 kilometrów!

W czym Pan zawodzi przyjaciół?

- Strasznie dużo obiecuję. I nie zawsze udaje mi się dotrzymać słowa. Dorośli mi to wybaczają. Dzieci mniej.

Czego Pan nigdy nie zapomni?

- To było znowu w Kołobrzegu, tam, gdzie lata wcześniej przeżyłem dramat z podopiecznym chorym na padaczkę. Trzyletnia Antonina wypadła mi z wózka, głową na beton i straciła przytomność. Moja żona była wtedy w ciąży. Poszła do kościoła, na mszę. Dzwoniłem do niej z karetki miliard razy, ale nie odebrała. W końcu jak odsłuchała wiadomość, że jadę z Antoniną karetką, na piechotę, w ciąży, przybiegła do szpitala. Okazało się, że nic się nic stało, dziecko było w szoku. Tego samego dnia musiałem jechać 600 kilometrów na spektakl. Dzieci zostawiliśmy pod opieką moich rodziców w Kołobrzegu i wracaliśmy sami z Olą. Włączyliśmy kamerę, postawiliśmy ją przed sobą i jadąc, opowiedzieliśmy sobie wszystko, co się zdarzyło tego dnia. Musieliśmy to z siebie wyrzucić. Jeszcze nie obejrzeliśmy tego filmu.

Na zdjęciu: scena z "Histerii miłosnych" w Teatrze Studio Buffo w Warszawie (Szymon Borowski - pierwszy z prawej).

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji