Reżyserskie solówki
Rozmową z Andrzejem Sewerynem i tekstem o ostatnich inscenizacjach dwóch "skandalizujących" reżyserów młodszego pokolenia: Grzegorza Jarzyny i Krzysztofa Warlikowskiego, rozpoczynamy na łamach forum publikację cyklu tekstów i rozmów przedstawiających kondycję współczesnego polskiego (i nie tylko polskiego) teatru. Jak wygląda współczesna awangarda teatralna i współczesny akademizm? Czy polski teatr po przełomie 1989 roku musi być tatrem opiewającym uroki niedojrzałości? I w końcu, cytując Szekspira: "Dzieci na scenie? Kto je utrzymuje? Jak im się płaci? A co się dzieje, gdy już nie mogą śpiewać dyszkantem - pozostają wtedy w zawodzie?"
Pamiętam ten klimat z rockowych koncertów. W Stodole, w Remoncie, w Parku, w samym środku jaruzelskiej smuty. Kto by przypuszczał, że po piętnastu latach - w samym środku balcerowiczowego cudu - młodzieżowa publiczność krótkim, głośnym okrzykiem witać będzie nie ostrego gitarzystę podłączającego się do "pieca", ale aktora dramatycznego, który wyszedł na scenę, by zagrać Hamleta.
Te okrzyki słyszałem na własne uszy w warszawskim teatrze "Rozmaitości" podczas przedstawienia wcale nie premierowego, granego któryś raz z rzędu. Jego twórca swoim ulubionym sposobem podzielił publiczność na pół i posadził naprzeciwko, tak więc miałem dobrą sposobność przyjrzeć się piętnasto-, szesnasto-, może siedemnastolatkom, ubranym inaczej niż bywalcy dawnych klubów studenckich, bo w marynarki, krawaty, czasem nawet kamizelki. Zachowywali się jak wynajęci klakierzy: nadpobudliwi, niecierpliwi, świetnie orientujący się w sytuacji, reagujący jakby o sekundę za wcześnie. Znak, że nie po raz pierwszy oglądają ten spektakl. Co tam oglądają - chłoną go, jak kiedyś chłonęło się rockowe solówki. Tak działa magia "najszybszego teatru w mieście", podsycana przez media (także z powodu głośnego konfliktu o stołki), ale wykreowana przez pracujących w nim młodych reżyserów. Jarzyna i Warlikowski - nazwiska wymieniane obok siebie jednym tchem, ostatnio w licznych podsumowaniach mijającej dekady i prognozach na następne tysiąclecie. Wśród kilku innych ciekawych reżyserów współtworzących teatr młodej generacji (Cieplak, Brzoza, Augustynowicz, Sroka), właśnie oni, zdaniem części krytyków, okazali się najzdolniejsi, najbardziej przebojowi, wreszcie - najbardziej wyraziści. Jednak czy dostatecznie odróżnialni? Warlikowskiego i Jarzynę traktuje się od jakiegoś czasu jak parę syjamskich bliźniaków, która jednym głosem wypowiada ze sceny manifest nowego pokolenia. Tymczasem rzeczywistość, czyli to, co widać w teatrze, jest bardziej skomplikowana.
Istotnie wiele ich łączy. Obaj kończyli studia w latach 90., należą więc do pierwszego pokolenia reżyserów debiutujących w wolnej Polsce. Nie znaczy to, że sytuacja ich teatralnego startu była komfortowa. Przeciwnie, czas debiutu Warlikowskiego i, nieco później, Jarzyny przypadł na moment przedłużającego się kryzysu w polskim teatrze, spowodowanego nie tylko rewolucją ekonomiczną, ale przede wszystkim właśnie odzyskaną wolnością. Oto niemal z dnia na dzień w przekonaniu części młodszych artystów zdezaktualizował się, obowiązujący zwłaszcza w latach 80., romantyczny wzorzec zbiorowej komunikacji, zgodnie z którym teatr, jako świątynia narodowych pamiątek, zastępował Polakom wolny sejm, trybunę polityczną i niezależną gazetę. Życie w Polsce w coraz szybszym tempie zaczęło toczyć się poza sceną, w związku z czym - po kilku latach dyskusji nad kanonem romantycznym, nieudanych prób rozliczenia się z historią, czy po prostu repertuarowej dezorientacji - opustoszałą scenę zaczęto zabudowywać w nowy sposób. Pamięć Polaków, ich narodowa tożsamość, kształt wyborów etycznych przestały absorbować twórców teatralnych (zresztą nie tylko ich). W reżyserskiej czołówce znaleźli się kontestatorzy obowiązującego do niedawna wzorca, czego niemal symbolicznym wyrazem stało się przekazanie Teatru Narodowego Jerzemu Grzegorzewskiemu, reżyserowi awangardowemu, który od lat wiódł swój własny spór z romantyczną tradycją.
Jednak to nie Grzegorzewski dał zapowiedź teatru nowej fali. Ojcem-założycielem współczesności w teatrze lat 90. okazał się Krystian Lupa, reżyser całkowicie "osobny", od lat kroczący własną drogą niespiesznej, jakże jednak dogłębnej i poruszającej analizy duszy człowieka XX wieku, opartej przede wszystkim na tekstach współczesnej literatury zachodniej. Dla wstępującego pokolenia twórców teatralnych Lupa okazał się prawdziwym mistrzem, choć bezpośrednio terminowali u niego tylko niektórzy, m.in. Grzegorz Jarzyna. Lupa pokazał młodym reżyserom, o czym i jakim językiem może mówić teatr wyzwolony od - historycznych ich zdaniem - zobowiązań wobec zbiorowości, wypełnianych teraz skuteczniej przez inne instytucje życia publicznego. Nauczył ich, jak interesująca, a zarazem trudna do przedstawienia na scenie bywa ludzka prywatność, do tej pory w teatrze polskim raczej zaniedbywana. Inscenizując Brocha, Musila czy Bernharda, otworzył im oczy na psychologię, skomplikowaną osobowość bohaterów teatralnych, jakże odmienną od osobowości mówiących marionetek w typowym dla polskiej dramaturgii współczesnej teatrze groteskowo-awangardowym. Ujawnił egzystencjalne aspekty życia ludzi uwikłanych w problemy charakterystyczne dla schyłku całej epoki, nie zaś wyłącznie dla więdnącego PRL-u. Kulturowe wydziedziczenie , atrofia duchowości, brak głębokich więzi zbiorowych, chaos wewnętrzny, niedojrzałość to tematy, które Lupa podsuwał swoimi przedstawieniami młodym reżyserom.
O tym, czy młodzi reżyserzy zdołali je twórczo rozwinąć, można dyskutować. Na razie jednak warto zwrócić uwagę na jeszcze jeden aspekt twórczości Krystiana Lupy, jawnie przejęty przez młodych. Myślę tu o sztuce swobodnego posługiwania się w teatrze rozmaitymi językami współczesnej komunikacji artystycznej. Przede wszystkim językiem filmu. Pod tym względem uczniowie szybko zresztą przerośli nauczyciela, w kinie poszukując nie tylko nowych technik konstruowania spektaklu (ich ulubionym chwytem stało się symultaniczne prowadzenie akcji na wzór szybkiego filmowego montażu, tudzież krótkie, czasem zupełnie pozbawione dialogów, ekspresyjne sceny), ale także podstawowych wzorców zachowań młodego pokolenia. W ich spektaklach miejsce dawnego inteligenta walczącego o duszę zbiorowości (lub w ostentacyjnym geście rezygnującego z tej walki) zajęli bohaterowie niemal żywcem przeniesieni z filmów "kultowych" reżyserów kina lat 90. (Gusa van Santa, Larsa von Triera, Davida Lyncha). Ludzie z ulicy, autostrady, dyskoteki, sklepu, nie pogodzeni z życiem, rozpaczliwie próbujący nadać sens chaotycznej egzystencji, przechowujący w swoich, z pozoru bezbarwnych, życiorysach mroczne tajemnice. /... /Warlikowski i Jarzyna chętnie poruszają się na granicy obyczajowego skandalu i interpretacyjnej prowokacji, do swoich scenicznych procedur angażując nie tylko autorów współczesnych, jak Bernard-Marie Koltes czy Brad Fraser, ale także klasyków: Sofoklesa, Szekspira, Fredrę, Witkacego, Manna, Gombrowicza. Charakterystyczny to wybór. Mickiewicz, Słowacki, Krasiński czy Wyspiański nie mają u "kultowych" reżyserów większych szans, mimo iż polski romantyzm nie ogranicza się przecież do narodowego mesjanizmu. Młodzi gniewni, ostentacyjnie wyrzekając się teatru ojców, nie przeczytali na nowo "Nie-Boskiej komedii", "Księcia niezłomnego" czy "Klątwy". Sięgają po teksty w ich przekonaniu bardziej uniwersalne, jak antyczne czy szekspirowskie tragedie, by następnie nasycać je własną wizją współczesności (Warlikowski), lub po teksty mistrzów XX-wiecznych współczesność ewokujące, jak dramaty Witkacego czy Gombrowicza (Jarzyna). W obu przypadkach absolutnie nie idzie o jakąkolwiek kontynuację tradycji, przejmowanie wzorów, odwoływanie się do zbiorowej mądrości. Zarówno Warlikowski, jak i Jarzyna "używają" klasycznych tekstów do własnych celów, co powoduje, że ich kontrowersyjne interpretacje wskazują przede wszystkim na kondycję reprezentowanego przez nich pokolenia.
To właśnie potyczka z kanonem wywołuje w krytykach starszej generacji najwięcej emocji. W ich odbiorze trzydziestoparoletni twórcy swoim doświadczeniem i smakiem niewiele różnią się od rozkrzyczanej widowni nastolatków, do której adresują swoje przedstawienia. Ta deklarowana "młodzieńczość" przywodzi na myśl cięte uwagi Rosenkrantza z drugiego aktu "Hamleta" o teatrze "nieopierzonych drapieżników". Hamlet odpowiada na nie taką oto kwestią: "Dzieci na scenie, naprawdę? Kto je utrzymuje? Jak im się płaci? A co się dzieje, gdy już nie mogą śpiewać dyszkantem - pozostają wtedy w zawodzie? Powiedzmy, że stają się dorosłymi aktorami (bo w końcu nie mają innych perspektyw): czy wtedy mają za złe dramaturgom, że wkładali im niegdyś w usta tyrady przeciw dorosłości?". Pytanie to i dziś wydaje niezwykle aktualne, choć może nie o komediantów troszczyć się należy, ale o widownię, wydaną w ręce "młodocianych" reżyserów. Często po prostu zarzuca się im niedojrzałość. Tymczasem rzecz przedstawia się inaczej. Warlikowski i Jarzyna to ludzie dojrzali, którzy kłopoty z dorosłością uczynili najważniejszym problemem swoich przedstawień. Pytanie jednak, czy zdołali go sensownie rozwiązać, tj. jakiego typu dojrzałość proponują odbiorcom swoich sztuk.
Głównym bohaterem wspólnej opowieści "nieopierzonych drapieżników" jest książę, który nie może stać się królem. W teatrze Warlikowskiego będzie nim właśnie Hamlet, w teatrze Jarzyny gombrowiczowski Filip z "Iwony księżniczki Burgunda". "Hamlet" i "Iwona" to, w moim przekonaniu, programowe przedstawienia obu twórców, ich reżyserskie solówki. Decyduje o tym sama inicjacyjna struktura opowiadanej na scenie fabuły, w pozostałych spektaklach już nie tak wyrazista. W tym miejscu możemy wreszcie powiedzieć o znaczących różnicach, bowiem lekcja dorosłości młodych książąt nie jest w spektaklach Jarzyny i Warlikowskiego identyczna. Prowadząc swoich dojrzewających bohaterów, obaj reżyserzy długo idą obok siebie. Jednak w pewnym momencie rozstają się i kończą swoją wędrówkę w rejonach całkowicie różnych. /.../
Bohater "Hamleta" w reżyserii Warlikowskiego przechodzi próbę dojrzałości podczas słynnej sceny spotkania z Duchem ojca. Pamiętamy tę scenę. Stary Hamlet nawiedza syna, by wyjawić mu tajemnicę swojej nagłej śmierci i zobowiązać go do zemsty. Prawda o morderstwie wstrząsa Hamletem podwójnie. Otwiera mu bowiem oczy na dramat zabitego rodzica, ale też odsłania przed nim rzeczywiste oblicze ludzkiego padołu. By zapamiętać rozkaz ojca, książę postanawia "Wymazać z pamięci wszystkie nieważne zapiski/Maksymy z książek, twory wyobraźni/Odbicia świata skopiowane skrzętnie/Przez chłonną młodość i baczną dojrzałość". O pamięci Hamleta przekład Barańczaka każe myśleć jak o pamięci komputera. Młodzieniec przez lata kompletuje w głowie cudze "dokumenty", tworząc własny "program", który teraz okazuje się rzeczywistością całkowicie wirtualną. Hamlet zostaje pozbawiony wszelkich złudzeń, czyści więc swój "dysk", a do pamięci wprowadza nowe informacje: nic pewnego na ziemi ("Kto się uśmiecha, ten może być łotrem"), wokół króluje podstęp i zbrodnia, uczciwych czeka los niepewny. I ciężki. "Mięśnie, zwiotczałe nagle jak u starca, /Nabierzcie sił - niech wstanę." - prosi Hamlet, przygnieciony zadaniem, jakie na jego barki złożył stary król. Już wie, że nie tylko o wymierzenie sprawiedliwości stryjowi gra będzie się toczyć. Chodzi raczej o próbę zmierzenia się ze światem w imię zasad, których strażnikiem jest pokutujący w zaświatach Duch ojca W spektaklu Warlikowskiego brzemię, jakie ojciec nakłada na Hamleta, jest zbyt ciężkie. Warlikowski - na przekór Szekspirowi - każe obu mężczyznom usiąść bardzo blisko siebie, wziąć się za ręce, jakby nie z duchem rozmawiał tu Hamlet, ale z żywym człowiekiem, który, skrzywdzony, zwraca się o pomoc. Ojciec jest słaby i nad tą słabością zdaje się rozpaczać zaskoczony Hamlet. Bo Hamlet w tej scenie płacze, wyje z bólu, jakby już wiedział, że nie podoła. Ojciec zaraża syna niemocą, nakłaniając zarazem do męskiego czynu, którego książę nie jest w stanie uzasadnić! W ten sposób rodzi się w księciu postępująca frustracja, którą ten młody chłopiec maskować będzie agresją i cynizmem. Punktem dojścia w jego duchowym rozwoju nie będzie więc przekonanie o tragicznej kondycji człowieka, którą trzeba znieść w postawie wyprostowanej, ale pogarda dla ludzi i nienawiść do siebie samego. Przedstawienie Warlikowskiego rozgrywa się na poziomie zaciśniętych pięści i nabrzmiałych genitaliów (w czym bardzo przypomina młodą falę teatru niemieckiego). Najmniejszy podtekst erotyczny reżyser wybija na plan pierwszy, po to przede wszystkim, by wyeksponować, a raczej zamanifestować, niedojrzałość Hamleta. Kiedy książę przyłoży flet do krocza i każe grać na nim Guildensternowi, jest w tej drastycznej i perwersyjnej scenie (Guildensterna gra kobieta) jedynie biednym, skrzywdzonym dzieciakiem, który nie demaskuje swoich antagonistów, ale ich poniża, wulgarnie miesza z błotem, świat wokół siebie zamieniając w rodzaj porno-filmu z dużą dawką przemocy.
W wyniku reżyserskiej wiwisekcji rzeczywistości świat Szekspira umiera. Nie ma tu miejsca na rozterki Hamleta, któremu Warlikowski odbiera nie tylko siły, ale i motywacje. Skupia się wyłącznie na kompleksach młodego księcia. Żaden z wielkich monologów Szekspira nie brzmi przekonująco. Właściwie w ogóle ich nie zauważamy. Widzimy nagie pośladki księcia, jego małpie ruchy i długie, obnażone miecze, zbyt ciężkie dla walczących nimi chłopców.
Filip Gombrowicza to bliźniaczy brat Hamleta z inscenizacji Wariikowskiego. Obaj są agresywnymi, ale w gruncie rzeczy słabymi chłopcami, którzy w chwili załamania zwijają się w embrionalny kłębek i lądują przy cycku i mamusi, co ładnie pokazał Jarzyna. Problem w tym, że Jarzyna czyta Gombrowicza inaczej niż wszyscy. Szuka dla Filipa ratunku. Znajduje go w Iwonie, milczącej dziewczynie, która - wbrew regułom narzuconej jej gry - zaufała Filipowi i naprawdę go pokochała. Jarzyna w swojej inscenizacji uczynił rzecz kapitalną. Postanowił nie patrzeć na Iwonę oczami Filipa i reszty dworu, dzięki czemu ujrzał w niej osobę a nie bezkształtny przedmiot manipulacji. Iwona nie jest bezwolną kukłą, przeciwnie jest aktywna i uparta, samą swoją obecnością wzywając Filipa do wyjścia z zaklętego "kółka" jego smutnej egzystencji. /.../" Jarzyna dostrzegł w Iwonie rys świętości i pokazał, jak za jej sprawą pęka hermetyczny krąg kłamstwa, gry i przemocy. Kiedy w finale spektaklu świetliste zwłoki Iwony lekko unoszą się w górę, a Filip, mimo ojcowskich znaków, nie zgina przed nim kolana, perspektywa dramatu istotnie się zmienia. W tym momencie wiemy, czego naprawdę przestraszył się książę, przed czym zrejterował, a także - którędy biegnie droga do prawdziwej dojrzałości.
Krzysztof Warlikowski sięgnął po szekspirowską tragedię, by wykreować na scenie świat mroczny, amorficzny i perwersyjny. Grzegorz Jarzyna działa na odwrót. Zagląda pod podszewkę groteskowej psychomachii Gombrowicza i znajduje tam tajemnicę, która nie jest, jak chciałby tego Gombrowicz, jedynie ubocznym "produktem" spotworniałych stosunków międzyludzkich. /.../ Rys świętości, który dostrzegam w zmysłowej i pięknej Iwonie Grzegorza Jarzyny, pojawia się w kontrapunkcie do demonicznego zła, które owładnęło dworem. Gombrowiczowski świat na naszych oczach przekształca się. Jarzyna wyposaża go w dodatkowy, mistyczny wymiar, którego autor "Iwony" unikał przecież jak ognia.
Wygląda na to, że Warlikowskiemu mam za złe jego freudowsko-"genderowe" odczytanie Szekspira, a Jarzynę pochwalam za wmówienie Gombrowiczowi metafizyki. W gruncie rzeczy jednak ani Szekspir, ani też Gombrowicz szczególnie mnie tu nie interesują. Interesuje mnie stosunek do świata i ludzi młodych reżyserów i nie ukrywam, że propozycja Jarzyny jest mi bliższa. Odnajduję ją zresztą nie tylko w tym spektaklu. Podobny horyzont działań swoich bohaterów wyznacza reżyser także w innych przedstawieniach, z uporem przekształcając mroczną "komedię ludzką" (czy to w wydaniu nieco zdemonizowanego Fredry, czy to Gombrowicza, Witkacego, Frasera) w rodzaj, strach powiedzieć, misterium "techno" końca wieku. Nie jestem jednak pewien, czy młodzi książęta, szczelnie wypełniający sale modnych teatrów Warszawy, Krakowa, Wrocławia zdołają ów tajemniczy i coraz bardziej odległy horyzont , rozpoznać (ciekawe też, kiedy Jarzyna rozpozna go np. w późnych tragediach Słowackiego). Czy - dodajmy na koniec i tę wątpliwość - "podkręceni" filmowo-muzycznym sztafażem wspólnej opowieści inicjacyjnej dwóch młodych reżyserów, będą w stanie : dostrzec granicę, jaka oddziela okrutny, wyprany z nadziei i zasad świat Warlikowskiego od, niekiedy równie okrutnego, lecz zarazem nasyconego metafizyczną tęsknotą świata Jarzyny?
Odpowiedzi nie znam. Pamiętam jednak, że gdy piętnaście lat temu włóczyliśmy się po rozmaitych studenckich klubach, słuchając "kultowych" zespołów naszego pokolenia, zawsze wiadomo było, która solówka brzmi prawdziwie.