Artykuły

Jestem stanowczy i uparty

- Tak jak kapłaństwo jest powołaniem, tak jak medycyna powinna być powołaniem, tak aktorstwo też jest w jakimś sensie powołaniem - mówi JAN KOBUSZEWSKI, aktor Teatru Kwadrat w Warszawie.

Anna Morawska: Jest Pan znany przede wszystkim z ról komediowych. Nie myślał Pan nigdy o tym, żeby pokazać się widzom z zupełnie innej strony?

Jan Kobuszewski [na zdjęciu]: Komedią zająłem się dosyć późno. Na samym początku nie grałem ról komediowych. Wystąpiłem wówczas np. w "Dziadach" Dejmka, w których zagrałem Doktora. Już nie mówiąc o Witkacym w Teatrze Narodowym, w którym grałem m.in. Jana Karola Macieja Wścieklicę. Moje początki były związane raczej z rolami poważnymi. Jednak ze względu na moje poczucie humoru i warunki zewnętrzne z czasem zaczęto mnie obsadzać w rolach komediowych. I tak zostało do dziś.

Nie od razu dostał się Pan na PWST. Nie zniechęciło to Pana do aktorstwa?

Wręcz przeciwnie. Raczej mnie zachęciło. Jestem z natury człowiekiem stanowczym i upartym. Po pierwszej nieudanej próbie doszedłem do wniosku, że rzeczywiście moi profesorowie mieli rację. Przyszedłem na egzamin niby przygotowany, ale wziąłem wówczas taki repertuar, że jak sobie teraz przypomnę, to mi włosy na głowie dęba stają. Z wierszy przygotowałem "Stepy akermańskie" Mickiewicza (bardzo trudny sonet) i jako scenkę wziąłem jedną z najtrudniejszych ról w repertuarze komediowym polskim, tzn. scenę zemsty Papkina, do tego wziąłem fragment prozy chyba Żeromskiego. I oczywiście nie zdałem. Potem ambicja wzięła u mnie górę nad zdrowym rozsądkiem. Przez moją koleżankę dowiedziałem się, że istnieje Państwowa Szkoła Dramatyczna Teatru Lalek, ale ona jest w likwidacji, więc zdałem na drugi rok od razu. Tam rzeczywiście już byłem przygotowany do egzaminu na rok następny. Moim profesorem był Henryk Ładosz, który uczył nas wiersza, a dyrektorem szkoły była przeurocza, cudowna matka Adasia Kiljana, pani Kiljan-Stanisławska, która była nie tylko dla niego, ale również dla nas matką. Jak już zdawałem po raz drugi do szkoły teatralnej, miałem przygotowany repertuar 60 wierszy, kilkanaście scen i bez żadnych kłopotów uporałem się z egzaminatorami.

Czuje się Pan aktorem z "powołania"?

Myślę, że bardziej z wyboru. Nie od razu dostałem się do PWST, bo uważałem, że aktorstwo to łatwy zawód. Dziś wiem, że jest zupełnie inaczej. Rzekłbym, że to nauka i praca już do końca życia. Myślę jednak, że tak jak kapłaństwo jest powołaniem, tak jak medycyna powinna być powołaniem, uważam, że aktorstwo też jest w jakimś sensie powołaniem.

Pana krewny, Wiktor Zborowski, również jest bardzo dobrym aktorem komediowym. Traktuje go Pan jako swego następcę czy konkurenta?

Ani konkurenta, ani następcę. To jest syn mojej rodzonej siostry (starszej - Hanny). Dla mnie jest on kolegą. Nie wypada, żeby mówił do mnie "wuju", więc jesteśmy po imieniu. On ma zupełnie inny styl pracy i aktorstwa niż ja, dlatego nie ma mowy o żadnej konkurencji, ani rywalizacji.

A co Pan myśli o polskiej kinematografii? Jak wypadamy na rynku europejskim i światowym?

Kiedyś była to wielka szkoła łódzka polskiej kinematografii. Robiliśmy wówczas filmy o wymiarze co najmniej europejskim, jeśli nie światowym. Jeżeli sięgniemy pamięcią do czasów jeszcze znacznie wcześniejszych, to przecież przedwojenne nasze komedie były znakomite. Rzeczywiście były na poziomie europejskim. Właśnie nasze kino przedwojenne dało podstawy do tego, by stworzyć naszą sławną szkołę łódzką, z której wyszło mnóstwo wspaniałych reżyserów.

Po wojnie nie było już rozróżnienia między aktorem teatralnym a filmowym, a wielu moich kolegów - aktorów teatralnych, traktując teatr prawie jako swój dom rodzinny, jednak grywało w filmach i to były wielkie role.

Jest Pan aktorem dwóch zupenie różnych systemów politycznych. Co po 1989 r. zmieniło się w polskiej kinematografii na lepsze?

Kino przede wszystkim związane jest z pieniędzmi. W PRL-u było ono finansowane przez państwo, przez centralny zarząd kinematografii. To były zupełnie inne prawa. PWST kształciła znakomitych ludzi. Podobnie jak łódzka "filmówka", którą ukończył np. mój przyjaciel Staszek Bareja. Tacy jak on to byli ludzie, których będziemy pamiętali z całą pewnością bardzo długo. Jako wieczny optymista muszę przyznać, że podobnych talentów i dziś nam nie brak. Tylko brak nam, niestety zaplecza finansowego.

Czyli nie można stwierdzić, że kiedyś byli lepsi aktorzy niż teraz, bądź odwrotnie?

Oceniając aktorstwo muszę powiedzieć, że mody się zmieniają. Inaczej grali mistrzowie starzy - przedwojenni. Fragmenty ich gry mamy zarejestrowane na taśmie filmowej i możemy zobaczyć, jak grał Ludwik Solski, Wojciech Brydziński, Juliusz Osterwa. Sam np. Brydziński już po wojnie zaczął grać zupełnie inaczej, choć nadal był tym samym ciepłym i wspaniałym aktorem. Tak samo jak się zmieniają mody w aktorstwie, tak zmienia się wiele innych rzeczy na świecie, np. chociażby wygląd kobiet. Zupełnie inaczej wyglądały przed wojną piękne partie - ubóstwienie piękna, a inaczej wyglądają dziś. Wszystko się zmienia. Nie można porównywać dawnych czasów do teraźniejszości.

Aktor filmowy, teatralny i telewizyjny

Jan Kobuszewski w 1956 roku ukończył PWST w Warszawie i wtedy też zadebiutował na scenie teatralnej. Występował w teatrach: Młodej Warszawy, Narodowym, Polskim w Warszawie i Nowym w Łodzi. Na dłużej związał się z warszawskim Teatrem Kwadrat, w którym wystąpił m.in. w "Rodzinie" A. Słomczyńskiego (1981), "Znajomym z Fiesole" B. Winawera (1982). Znany jest z występów telewizyjnych i estradowych - był związany z kabaretami "Dudek", "ZAKR" oraz "Kabaretem Starszych Panów". Zajmuje się również reżyserią.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji