Artykuły

Nemezis na szynach

"Sąd Ostateczny" w reż. Agnieszki Glińskiej w Teatrze Studio w Warszawie. Pisze Szymon Spichalski w serwisie Teatr dla Was.

Odon von Horvath pojawia się na polskich scenach od kilku ładnych lat. Mieliśmy już dwie inscenizacje ,,Kazimierza i Karoliny" (w Warszawie i we Wrocławiu). Najgłośniejszym spektaklem na podstawie dramatu Austriaka były ,,Opowieści lasku wiedeńskiego" wystawione w Opolu. Z kolei kilka dni temu ukazały się dwa tomy dzieł von Horvatha, wydane nakładem ADiT-u. Wcześniej pojawił się podobny zbiór utworów Levina, po którego publikacji doszło do wysypu inscenizacji dramatów Izraelczyka. Czy podobnie będzie z twórczością autora ,,Nieznajomej z Sekwany"?

Agnieszka Glińska zdaje się nieprzypadkowo wybrała 31 grudnia na dzień premiery ,,Sądu Ostatecznego". Mogło chodzić o rozrachunek z tym, co minęło. W końcu nowy rok oznacza nowe postanowienia i chęć przemiany. Pomysł z datą premiery jest przewrotny. ,,Sąd" bowiem jest jednym z tych dramatów, które podejmują temat ludzkiego marazmu. Horvath szczerze nie znosił drobnomieszczaństwa z jego wszystkimi wadami. W tym kontekście jego twórczość wpisuje się w szereg dzieł niemieckojęzycznych pisarzy (Nietzsche, H. Mann i inni) kontestujących społeczny konformizm i obłudę. Wybrany przez Glińską utwór wybiega jednak poza prostą krytykę określonych ludzkich wad i sięga do sfer metafizycznych. Przewijają się przez dramat motywy zbiorowej winy, co niektórym może kojarzyć się z późniejszym rozliczaniem społeczeństw z niemieckiego i austriackiego nazizmu.

Glińska wspólnie ze scenografem, Agnieszką Zawadowską, adaptują na potrzeby widowiska niemal całą przestrzeń sali. Część widowni zostaje przeniesiona na scenę. Wzdłuż prawej ściany zostają rozlokowane właściwe elementy scenografii - przejście na peron, dom Hudetza, drogeria. Usytuowanie rzędów dla widzów i dekoracji tworzy niedokładną perspektywę, która kończy się w ciemnym punkcie. Można się w tym (choć nieco na siłę) doszukać pustki świata, dla którego nie ma żadnego punktu odniesienia. Tak skonstruowana przestrzeń pozwala jednocześnie na uczynienie każdego widza mieszkańcem prowincjonalnego miasteczka. Rzutnik wyświetla na ścianach pomieszczenia światła pędzącego pociągu. Scena dzięki tym wszystkim zabiegom jest funkcjonalna. Pozwala na szybkie przemieszczanie się aktorów z miejsca na miejsce i wyzyskanie przestrzeni. Wadą tego rozwiązania jest słaba akustyka w dalej położonych rzędach. Część widzów nie ma szans usłyszeć, co mówią grający w przeciwległym kącie sali. Inna sprawa, że godna pochwały jest decyzja o rezygnacji z wszędobylskich ostatnio mikroportów.

"Sąd Ostateczny" jest tragikomedią, z czego twórcy doskonale zdają sobie sprawę. Liczne akcenty komiczne wynikają jednak najczęściej z sugestywnej interpretacji dialogów niż z atmosfery przedstawienia. Ta jest bowiem dość mroczna. Zagęszcza się z każdą minutą spektaklu. W scenach zbiorowych postacie snują się niczym widma. Nie znaczy to jednak, że są one pozbawione osobowości. Jednym z atutów teatru Glińskiej są przecież solidne kreacje psychologiczne poszczególnych bohaterów. Niestety, przyjęty monumentalizm scenograficzny nie pozwala na potrzebną niekiedy kameralność. Dzieje się tak w scenach, w których dochodzi do konfrontacji pojedynczych postaci.

Główna intryga dotyczy relacji naczelnika Hudetza (Łukasz Simlat) i Anny (Agnieszka Pawełkiewicz). Kolejarz jest przykładem wzorowego urzędnika, który z zegarową dokładnością decyduje o zatrzymywaniu lub przepuszczaniu kolejnych pociągów. Jego uwadze umyka jeden skład wagonów. Wystarczyła do tego chwila słabości podczas spotkania z córką oberżysty. Hudetz od początku wypiera się swojej współwiny. I to nie tylko w obecności Prokuratora. Przyjmuje butną postawę. Na jego twarzy nie widać śladów zawahania, gdy kłamie w twarz sądowi. Wątpliwości pojawiają się dopiero w konfrontacji z żoną. Ważniejsza dla niego jest obrona własnej godności przed jędzowatą małżonką niż wzięcie na siebie odpowiedzialności za śmierć kilkunastu osób. To tylko jeden z paradoksów tego świata, bowiem Glińska konsekwentnie akcentuje pozostałe oblicza tego uniwersum.

Potęgę prawa reprezentują tutaj Prokurator (Krzysztof Stelmaszyk) i Żandarm (Stanisław Brudny). Sędzia siedzi na naprędce skleconym podwyższeniu. Bardziej zajęty jest dbaniem o trzymane w rękach dziecko, niż o słuszną karę. Owszem, wydaje bez mrugnięcia okiem wyrok na Hudetza. Ale brak niezbitych dowodów sprawia, że prawo jest de facto bezsilne. Tym bardziej zaś sprawiedliwość, skoro naczelnik wychodzi z aresztu po czterech miesiącach. Żandarm jest tylko podstarzałym szeregowcem na zdezelowanym rowerze. Uwidacznia to rażące słabości skostniałego systemu, potrafiącego jedynie wydawać nakazy i zakazy. Instytucje pozostają z kolei bezradne na sprawy, które wymagają podejścia zdecydowanie bardziej wnikliwego, subtelnego. Niezrozumiały pozostaje też fakt, dlaczego obiektem powszechnej nienawiści staje się Alfons (Krzysztof Stroiński), brat pani Hudetz. Jest on postrzegany jako ten, który rozjątrzył siostrzane pretensje względem męża. To one doprowadziły w końcu do zaaresztowania na pewien czas Hudetza, który stał się dzięki temu bohaterem miasteczka. Czy ważniejsze od prawdy jest zachowanie status quo? Gdy postać grana przez Simlata powraca na stare śmiecie z lubością przyjmuje postawę dyktatora. Narzuca mu się na barki czarny płaszcz, który powiększa go optycznie. Oberżysta (Paweł Wawrzecki) mówi płomienny monolog na jego cześć, który kończy wykonaniem salutu hitlerowskiego. Nie jestem pewien, czy był to tylko jeden z zabiegów komicznych. Chodziło też zapewne o pokazanie, w jaki sposób zostają wynoszeni na szczyty samozwańczy herosi i ,"zbawcy". Ale szukanie analogii między Hitlerem a Hudetzem jest o tyle nietrafne, że ten drugi nie ma żadnych zdolności przywódczych. Jest raczej takim samym mieszkańcem miasteczka jak pozostali, którymi kieruje hipokryzja i unikanie moralnej odpowiedzialności.

Konfrontacja Anny i pani Hudetz przypomina zestawienie Ofelii i Gertrudy. Tylko że tym razem młodsza kobieta nie jest wcale niewinna. Agnieszka Pawełkiewicz rysuje sylwetkę dziecka, które wypowiada doniosłe frazy i wydaje się nie pasować do tego świata. Ma w sobie coś z aniołka. W pełnym hipokryzji społeczeństwie nie nabywa przekonań, które pozwoliłyby jej dojrzeć i stawić czoła rzeczywistości. To zderzenie następuje nagle i gwałtownie. Bawiąca się uczuciami innych dziewczynka zaczyna mówić głośno prawdę i prawdopodobnie dlatego zostaje zabita przez Hudetza. Pędzącego biegu wypadków nie można już zatrzymać niczym raz przegapionego pociągu. Pozbawiony wyższej instancji świat nijak nie może sobie poradzić z zalewem paradoksów. Jego mieszkańcy są pogubieni niczym Bulcsu z ,,Kontrolerów" Nimroda Antala. W węgierskim filmie podziemia budapeszteńskiego metra nie różnią się wiele od schowanych w półmroku dekoracji spektaklu.

Na parapecie okna apteki stoi plastikowa głowa. Na jej powierzchni wykonane są linie cięcia. Każdy z wydzielonych płatów nosi swój numerek, niczym u rzeźnika (notabene jest to zawód narzeczonego Anny). Czy chodzi o uwydatnienie niszczącej siły społecznej presji, która ,,wycina", niszczy człowieka kawałek po kawałku? Zarówno psychicznie, jak i fizycznie? Anna pojawia się przecież jako widmo z krwawym śladem na brzuchu. Można się dopatrzeć w ,,Sądzie Ostatecznym" podejścia egzystencjalistycznego. Człowiek staje się zarówno nadzieją, jak i piekłem dla innego. Emocjonalny wampiryzm pani Hudetz, zgorzknienie pani Leimgruber, kompleks niższości Hudetza czy dwulicowość Alfonsa to postawy, które generują nieuniknione konflikty w momencie szczególnego kryzysu. Glińska widzi jednak możliwość odkupienia. Dramat von Horvatha kończy się dobrowolnym aresztowaniem Hudetza przez Żandarma i pozostałych. W spektaklu naczelnik sam dokonuje osądu. Głosy innych mogą być przecież wewnętrznymi głosami samego kolejarza. To daje promyk nadziei na zmianę sytuacji. Z drugiej strony możemy jednak uznać, że powracające jak echo wołania tłumu będą raczej prześladować postać kreowaną przez Simlata. Być może wyzwolenie jest nieosiągalne.

Glińska pozostawia swoim aktorom duże pole do popisu. Role w "Sądzie" są w większości budowane poprawnie, chociaż nie ma tu wybitnych kreacji. Perełką są epizodyczne rólki Modesta Rucińskiego, który ze znerwicowanego Komiwojażera przeistacza się w chrapiącego niczym Marek Dyjak Gościa. Widać już teraz wyraźnie, że w Studio tworzy się zgrany zespół. Dwuosobowa orkiestra towarzyszy akcji prowadzonej dwutorowo. Poważny temat zostaje pokazany w stosunkowo lekkiej formie, z niezłą dynamiką. To czyni z "Sądu Ostatecznego" jeden z ciekawszych realizacyjnie spektakli ostatnich tygodni. Temat winy za swoje czyny zostaje ukazany z różnych stron, co ratuje treść wobec zadowalającej formy. Oczywiście sporo jest tu ułatwień i płycizn, ale kto będzie sądził wysoką frekwencjęe oblicza tego uniwersum.

Potęgę prawa reprezentują tutaj Prokurator (Krzysztof Stelmaszyk) i Żandarm (Stanisław Brudny). Sędzia siedzi na naprędce skleconym podwyższeniu. Bardziej zajęty jest dbaniem o trzymane w rękach dziecko, niż o słuszną karę. Owszem, wydaje bez mrugnięcia okiem wyrok na Hudetza. Ale brak niezbitych dowodów sprawia, że prawo jest de facto bezsilne. Tym bardziej zaś sprawiedliwość, skoro naczelnik wychodzi z aresztu po czterech miesiącach. Żandarm jest tylko podstarzałym szeregowcem na zdezelowanym rowerze. Uwidacznia to rażące słabości skostniałego systemu, potrafiącego jedynie wydawać nakazy i zakazy. Instytucje pozostają z kolei bezradne na sprawy, które wymagają podejścia zdecydowanie bardziej wnikliwego, subtelnego. Niezrozumiały pozostaje też fakt, dlaczego obiektem powszechnej nienawiści staje się Alfons (Krzysztof Stroiński), brat pani Hudetz. Jest on postrzegany jako ten, który rozjątrzył siostrzane pretensje względem męża. To one doprowadziły w końcu do zaaresztowania na pewien czas Hudetza, który stał się dzięki temu bohaterem miasteczka. Czy ważniejsze od prawdy jest zachowanie status quo? Gdy postać grana przez Simlata powraca na stare śmiecie z lubością przyjmuje postawę dyktatora. Narzuca mu się na barki czarny płaszcz, który powiększa go optycznie. Oberżysta (Paweł Wawrzecki) mówi płomienny monolog na jego cześć, który kończy wykonaniem salutu hitlerowskiego. Nie jestem pewien, czy był to tylko jeden z zabiegów komicznych. Chodziło też zapewne o pokazanie, w jaki sposób zostają wynoszeni na szczyty samozwańczy herosi i ,"zbawcy". Ale szukanie analogii między Hitlerem a Hudetzem jest o tyle nietrafne, że ten drugi nie ma żadnych zdolności przywódczych. Jest raczej takim samym mieszkańcem miasteczka jak pozostali, którymi kieruje hipokryzja i unikanie moralnej odpowiedzialności.

Konfrontacja Anny i pani Hudetz przypomina zestawienie Ofelii i Gertrudy. Tylko że tym razem młodsza kobieta nie jest wcale niewinna. Agnieszka Pawełkiewicz rysuje sylwetkę dziecka, które wypowiada doniosłe frazy i wydaje się nie pasować do tego świata. Ma w sobie coś z aniołka. W pełnym hipokryzji społeczeństwie nie nabywa przekonań, które pozwoliłyby jej dojrzeć i stawić czoła rzeczywistości. To zderzenie następuje nagle i gwałtownie. Bawiąca się uczuciami innych dziewczynka zaczyna mówić głośno prawdę i prawdopodobnie dlatego zostaje zabita przez Hudetza. Pędzącego biegu wypadków nie można już zatrzymać niczym raz przegapionego pociągu. Pozbawiony wyższej instancji świat nijak nie może sobie poradzić z zalewem paradoksów. Jego mieszkańcy są pogubieni niczym Bulcsu z ,,Kontrolerów" Nimroda Antala. W węgierskim filmie podziemia budapeszteńskiego metra nie różnią się wiele od schowanych w półmroku dekoracji spektaklu.

Na parapecie okna apteki stoi plastikowa głowa. Na jej powierzchni wykonane są linie cięcia. Każdy z wydzielonych płatów nosi swój numerek, niczym u rzeźnika (notabene jest to zawód narzeczonego Anny). Czy chodzi o uwydatnienie niszczącej siły społecznej presji, która ,,wycina", niszczy człowieka kawałek po kawałku? Zarówno psychicznie, jak i fizycznie? Anna pojawia się przecież jako widmo z krwawym śladem na brzuchu. Można się dopatrzeć w ,,Sądzie Ostatecznym" podejścia egzystencjalistycznego. Człowiek staje się zarówno nadzieją, jak i piekłem dla innego. Emocjonalny wampiryzm pani Hudetz, zgorzknienie pani Leimgruber, kompleks niższości Hudetza czy dwulicowość Alfonsa to postawy, które generują nieuniknione konflikty w momencie szczególnego kryzysu. Glińska widzi jednak możliwość odkupienia. Dramat von Horvatha kończy się dobrowolnym aresztowaniem Hudetza przez Żandarma i pozostałych. W spektaklu naczelnik sam dokonuje osądu. Głosy innych mogą być przecież wewnętrznymi głosami samego kolejarza. To daje promyk nadziei na zmianę sytuacji. Z drugiej strony możemy jednak uznać, że powracające jak echo wołania tłumu będą raczej prześladować postać kreowaną przez Simlata. Być może wyzwolenie jest nieosiągalne.

Glińska pozostawia swoim aktorom duże pole do popisu. Role w "Sądzie" są w większości budowane poprawnie, chociaż nie ma tu wybitnych kreacji. Perełką są epizodyczne rólki Modesta Rucińskiego, który ze znerwicowanego Komiwojażera przeistacza się w chrapiącego niczym Marek Dyjak Gościa. Widać już teraz wyraźnie, że w Studio tworzy się zgrany zespół. Dwuosobowa orkiestra towarzyszy akcji prowadzonej dwutorowo. Poważny temat zostaje pokazany w stosunkowo lekkiej formie, z niezłą dynamiką. To czyni z "Sądu Ostatecznego" jeden z ciekawszych realizacyjnie spektakli ostatnich tygodni. Temat winy za swoje czyny zostaje ukazany z różnych stron, co ratuje treść wobec zadowalającej formy. Oczywiście sporo jest tu ułatwień i płycizn, ale kto będzie sądził wysoką frekwencję

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji