Artykuły

Nie wierzę w Ellmit

Nie wiem, jak udowod­nić, że nie piszę tej re­cenzji z czystej prze­kory. Nie przywoły­wać znowu Gałkiewicza z jego nie­śmiertelnym: jak zachwyca, jeśli nie za­chwyca? Tamten przynajmniej bunto­wał się przeciw Słowackiemu i profeso­rowi Pimce, ja głosząc, że "nie prze­wierca" mnie twórczość Ingmara Villqista, mogę najwyżej narazić się na złośli­wości Romana Pawłowskiego. Trudno, nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz.

Ale może moje wątpliwości nie za­brzmią subiektywnie, jeśli najpierw Villqistowi w kilku punktach oddam sprawiedliwość.

Przede wszystkim wypada wyrazić zadowolenie, że Villqist w ogóle jest. Już się bowiem wydawało, że zawód dramaturga, tak jak np. zduna, należy w Polsce do profesji ginących. A tu proszę: pojawił się autor, który napi­sał parę tekstów dramatycznych i, zdaje się, że ma nadal wenę. Co wię­cej: te utwory trafiają na scenę i jak dobrze pójdzie, to do końca sezonu Villqist będzie popularniejszy od Fre­dry, Zapolskiej i Mrożka, a to zakra­wa na cud. Skąd się bierze powodze­nie Villqista? Sądzę, że teatr w Polsce czekał na kogoś takiego. Luminarze naszej sceny od jakiegoś czasu prze­cież głośno wzdychali do teatru i dra­maturgii, która w centrum zaintere­sowania stawia człowieka z jego naj­głębszymi, osobistymi problemami. Całe pokłady rodzimej literatury dra­matycznej uznano po 1989 roku za anachroniczne, bo wyłaziły z niej zbiorowe demony: martyrolgia naro­dowa, polityka, historia, z którymi zupełnie nie wiadomo, co robić, o czym świadczą inscenizacje klasyki.

W twórczości Villqista nie czuje się żadnych polskich obciążeń. Nawet "Noc Helvera", której tło może przywoływać konkretne doświadczenie historyczne, napisana jest tak, żeby autora nie po­dejrzewać o pochodzenie. Większość swoich tekstów Villqist umieszcza w pejzażu skandynawskim (to nie tylko krajobraz Ellmit, nadmorskiej miejsco­wości, w której rozgrywa się "Fantom" i wspominanej w innych utworach z cyklu "Beztlenowce", ale też ikejowskie meble we wszystkich niemal mieszka­niach, dość dokładnie opisywanych w didaskaliach kolejnych sztuk). Imiona bohaterów brzmią tak samo obco, jak pseudonim autora. Ta egzotyczna otoczka dramaturgii Villqista stała się nieoczekiwanie dobrym chwytem marketingowym. Nie zdziwiłbym się, gdyby otworzyła pisarzowi drogę na zagraniczne sceny. Wierzę, że fascyna­cja północnymi klimatami jest w przy­padku Villqista autentyczna i nie ma nic wspólnego z modami, które nachodzą różnych artystów, a to na Orient, a to na Bałkany. Villqist jednak dokonuje umiejętnej autokreacji, rozsnuwając wokół siebie aurę tajemniczości.

Ale w czym tkwi sedno sukcesu dramatopisarskiego Villqista? Ano właśnie w tym, że ofiarował polskiemu teatro­wi bohaterów z indywidualnymi pro­blemami. Przy tym nie poddał ich groteskowo-absurdalnej deformacji, nie zaprzągł do żadnych intelektualnych konstrukcji. W twórczości Villqista nic nie wskazuje, że artysta ten pochodzi z kraju, który wydał Witkacego, Gom­browicza, Różewicza, Mrożka.

Metodę dramaturgiczną Villqista do­brze widać w cyklu "Beztlenowce", na który składają się niewielkie, kameralne utwory. Kilka z nich wydrukował "Dialog". Tytułowy tekst uzupełniony o "Kostkę smalcu z bakaliami" miał pra­premierę w Teatrze TV. Doszło też do premiery "Beztlenowców" w wersji au­torskiej w Teatrze Rozmaitości w War­szawie. Łukasz Kos w Teatrze Nowym w Łodzi wystawił spektakl złożony z pięciu sztuk tego cyklu ("Beztlenowce", "Fantom", "Lemury", "Cynkweiss", "Bez tytułu"). Wreszcie premierę "Fantoma" w Starym Teatrze w Krakowie przygotowuje Agnieszka Lipiec-Wróblewska.

Bohaterowie Villqista są, jak już krytycy odkryli, powinowatymi po­staci ze sztuk Ibsena czy Strindberga. Noszą w sobie tajemnice z przeszło­ści, jak molestowana przez ojca w dzieciństwie Karla ("Cynkweiss"), czy poczucie winy za coś, co kiedyś zro­bili bądź nie zrobili (jeden z homo­seksualistów w "Beztlenowcach"). Przy tym te rodzaje doświadczeń są do­skonale uniwersalne, mogą dotyczyć Norwega, Szweda, Holendra lub ko­go tam jeszcze. Znamienna jest wy­powiedź Villqista, w której ujawniał, że inspirację do napisania "Beztlenow­ców" dała mu obserwacja dwójki męż­czyzn z dzieckiem w poczekalni na lotnisku. Otóż większość bohaterów Villqista sprawia wrażenie, jakby zo­stali wyciągnięci z anonimowego tłu­mu w obojętnym miejscu. Owszem, mają oni swoje własne historie, zwy­kle skomplikowane, ale pozbawione korzeni z miejsca urodzenia, języka, środowiska, tradycji, religii i mnóstwa innych okoliczności, ważnych i mniej ważnych, które określają, kim jeste­śmy. Oglądając bohaterów z cyklu "Beztlenowce", można stwierdzić, że ła­two ujawniają swoje intymne sekrety, ale nie dają się bliżej poznać. A chciałoby się o nich wiedzieć coś więcej. Jerg, bohater mikroscenki "Bez tytułu", zwierza się matce przed śmiercią, że uciekł z rodzinnej wioski, bo się bał. Matka się pyta: "Czego ty się bałeś, Jergu?" "Siebie..." - pada odpowiedź. I to jest dość charakterystyczne w sztukach Villqista, że ich bohatero­wie są tacy ogólnie neurasteniczni. Tym samym trudno losem tych ludzi się szczerze przejąć. Pozostają, jak to słusznie zauważył Piotr Gruszczyński w artykule opublikowanym w "Dialo­gu", laboratoryjnymi preparatami.

Villqist opiera się osadzeniu swych tekstów w bardziej konkretnych re­aliach: "Kiedy słyszę, że nie istnieje współczesny polski dramat, bo nie podejmuje aktualnych problemów rzeczywistości społecznej i politycz­nej... Nie chcę używać brzydkich wy­razów, bo wtedy musiałbym powie­dzieć bardzo precyzyjnie, ile mnie obchodzą współczesne problemy społeczno-polityczne i ich pochodne - nic, nic, nic i nic". Ciekaw jestem, swoją drogą, jakby skomentował tę wypowiedź Roman Pawłowski, który Villqista wylansował. Krytyk przecież rozlicza nieustannie polski teatr z za­angażowania w tzw. otaczającą rze­czywistość. Czyżby dla autora "Beztle­nowców" zastosował taryfę ulgową? Chyba że Pawłowski dokona takiej interpretacji sztuk Villqista, z której wyniknie, że poczucie winy trapiące jego bohaterów można przełożyć na nasz narodowy problem z Jedwab­nem. Ale myślę, że tego nie zrobi, ponieważ właśnie w takim kontekście widać wyraźnie, że twórczość Villqista jest co najwyżej "dobrze skrojo­ną" psychodramą na ściśle prywatny użytek. I choć historie opowiedziane w cyklu "Beztlenowce" wydają się powi­kłane, tajemnicze, dramatyczne, to śledząc je na scenie nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że zbudowane są na pozorach. Pozorach prawdy, głębi, istotności.

Łatwo odnaleźli się w tych histo­riach aktorzy Teatru Nowego w Łodzi. Bo Villqist daje aktorom to, co lu­bią, a co rzadko otrzymują od na­szych dramatopisarzy - materiał na role. Materiał, by tak rzec, dobrze le­ży, bo dramaturg ma zręczność budo­wania dialogów, a ich język nie zgrzy­ta w uszach. Villqist stosuje metodę, która zwykle przynosi sukces: ukry­wać najważniejsze problemy postaci w wypowiedziach błahych i pozornie odległych, w niedopowiedzeniach, znaczących pauzach itd. Ma przy tym, trzeba to oddać, łatwość szkicowania sytuacji, wystarczy parę kresek, by wyłonił się bohater i jego sprawa. Szkic dopełniają aktorzy. W Teatrze Nowym w Łodzi udaje się to przede wszystkim Wojciechowi Błachowi w rolach w "Beztlenowcach" i "Bez tytu­łu", Małgorzacie Skoczylas i Januszowi Łagodzińskiemu w "Fantomie", Joannie Król w "Lemurach" i w "Cynkweiss".

Łukasz Kos, wybierając do swojego przedstawienia te, a nie inne utwory z cyklu "Beztlenowce", stworzył dla nich wspólny motyw złożonych układów rodzinnych. Spektakl otwiera dialog młodej pary z "Lemurów". Odbiega on w formie od pozosta­łych tekstów, jest bar­dziej groteskowy, przy­pomina także grywaną sztuczkę Villqista "Oskar i Ruth". Przyznam zresz­tą, że gdy autor porzu­ca swoje ponure na­stroje na rzecz pokręt­nego, ale jednak humo­ru, to jego teksty nieco zyskują. Karla i Jerg z "Lemurów" zapowiada­ją, że życie w związku dwojga ludzi od po­czątku rodzi konflikty. Kolejni bohaterowie tego rodzinnego obra­zu w "Beztlenowcach" dopowiadają swoimi historiami, jak trudno im jest się odnaleźć w życiu. W "Beztlenow­cach" dwaj homoseksualiści tworzą rodzinę nowego typu z adoptowanym dzieckiem, ale jeden z nich nie może zapomnieć o poprzed­nim związku, z którego ma córkę. W "Fantomie" para małżeńska żyje z wy­imaginowanym dzieckiem, co wytwa­rza w nich przedziwny stan psychiczny, w który musi brutalnie ingerować za­przyjaźniony psychiatra. (Nie wiem, czy był to najzręczniejszy pomysł reży­sera, by rozdzielić w spektaklu sceny z "Fantoma" i włożyć między nie inne jed­noaktówki "Beztlenowców". Sztuka po­dzielona na odcinki straciła klimat, a po­nadto w sensie czysto fabularnym stała się trudniejsza w odbiorze.) W "Cynkwe­iss" Karla w dniu swojego ślubu dokonu­je psychicznej zemsty na ojcu, który ją w dzieciństwie molestował. Wreszcie w kończącej spektakl wzruszająco sen­tymentalnej mikroscence "Bez tytułu" śmiertelnie chory na AIDS chłopak że­gna się z rodzicami. Można zapewne te historie w różny sposób analizować i zapewne Villqist będzie miał niejedne­go nadwornego krytyka, który jego twórczością się pożywi. Kos podchodzi do tekstów Villqista bardziej od strony prawdy życiowej, sytuuje je w konkre­cie zachowań, reakcji bohaterów. Wi­dać to dobrze, gdy się porówna realiza­cję tytułowej jednoaktówki z Teatru Nowego z wersją autorską przygoto­waną w Teatrze Rozmaitości.

Kos dwójce bohaterów, sytuacji, w jakiej się znajdują, przydaje wiele cech realistycznych (nawet woda na herbatę dla Karli gotuje się naprawdę). Reżyser czyni subtelne, ale widoczne zróżnicowanie w rolach, jakie obaj ge­je spełniają w tym związku. Wojciech Błach z wdziękiem, ale bez natręctwa gestu czy min pokazuje, że jego boha­ter sprawuje funkcję kobiety czy nawet matki. Widać to zarówno w jego sto­sunku do dziecka czy do partnera, jak i w drobnej czynności, gdy smaruje so­bie dłonie kremem. Ale w takim ujęciu "Beztlenowce" stają się rodzajowym ob­razkiem z życia i niedaleko już im do historyjki dobrej dla telewizyjnego se­rialu. Brakuje mocniejszego zaakcento­wania złożonych relacji psychologicz­nych obu bohaterów. W końcu z ich gadaniny wynika zazdrość, niepewność własnej tożsamości, wyrzuty sumienia, szukanie szczęścia.

Ingmar Villqist reżyserując w Roz­maitościach "Beztlenowce" skrótowo zaznaczył realia sytuacji (na scenie nie walają się żadne zabawki dziecka, tak jak w Łodzi, a i samo dziecko wydaje się, że jest gdzieś dalej niż w pokoju obok), kładąc bardziej nacisk na aurę psychologiczną spotkania obu boha­terów. Dało to jednak miejscami wąt­pliwe efekty sceniczne. Oto narasta­jącej agresji bohatera, granego przez Jacka Poniedziałka, towarzyszą coraz mocniejsze dźwięki padającego desz­czu. Uspokojenie następuje, gdy Po­niedziałek gwałtownie otwiera okno, za którym panuje cisza. Villqist jako reżyser ma czasami skłonność do po­kazywania, co w duszy bohaterom gra. Widać to również w innej scenie, gdy ujawnia, że mężczyzn w końcu łączy więź erotyczna. Wyprowadza swoich aktorów w kąt sceny, oświetla na fioletowo, robi nastrój jak z gay-pubu, o którym w sztuce się mówi. Bohaterowie palą papierosy dmucha­jąc sobie nawzajem dymem w twarz. Nie wiem wszakże, czy aktorzy nie wymknęli się reżyserowi. Można było bowiem odnieść wrażenie, że każdy interpretuje rolę w swojej ulubionej manierze. Poniedziałek przyjął styl gry, ostentacyjnie oszczędny, jakby wystarczyła sama obecność aktora na

scenie z takim wyrazem twarzy, któ­ry ma znaczyć wszystko: jestem zły, jest mi smutno, nienawidzę cię, ko­cham cię etc. Marek Kalita potrakto­wał swoją rolę niczym muzyczną par­tyturę - słowa, zdania tekstu jakby zamieniał na dźwięki czy frazy mu­zyczne, podawane w zmiennych ryt­mach. Przyznam, że im bardziej spek­takl się ciągnął, tym bardziej stawała się irytująca tak prowadzona roz­grywka między bohaterami. Aż chcia­ło się krzyknąć z widowni: dajcież wreszcie sobie i nam spokój!

Napisałem w tytule tej recenzji, że nie wierzę w Ellmit - tę wymyśloną przez Villqista miejscowość. Przyznaję: nie czuję ani klimatu tego miejsca, ani nie trafia do mnie jego symbolika. Jest to być może kwestia odmiennego usposobienia, światopoglądu, a wresz­cie gustu. Ujmując rzecz w uproszcze­niu: nad skandynawskie pejzaże przed­kładam słońce Toskanii. Od filmów Ingmara Bergmana wolę filmy Federico Felliniego. Choć tak naprawdę wiem, że moje życie toczy się przy alei Komi­sji Edukacji Narodowej w Warszawie. Powietrze tutaj nie jest takie najgorsze.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji