Artykuły

XIII Subiektywny spis aktorów teatralnych

Jacek Sieradzki po raz trzynasty subiektywnie ocenia w wakacyjnym przeglądzie artystów polskich scen.

Gustaw Holoubek - i trzeba specjalnie podkreślić, że właśnie on, zagorzały kibic - w niedawnym wywiadzie wystąpił z prawdziwą furią przeciw nazywaniu "teatrem" nędznego komedianctwa na boiskach piłkarskich, gdy zawodnicy symulują faule albo odgrywają poszkodowanych, choć to oni sami chwilę wcześniej skopali kostkę przeciwnika. Takie porównania, grzmiał wielki aktor, obrażają teatr.

Miał rację. Warto by poszukać prawnej możliwości objęcia nazwy sztuki scenicznej ochroną taką jak znak towarowy. Przestalibyśmy wreszcie słyszeć, gdy pijani opoje z drągami chowanymi za plecy recytują wyuczone frazesy o prawach związkowych, gdy wysłużeni artyści polityki bez wdzięku wchodzą w emploi "pierwszej naiwnej", gdy halabardnicy życia społecznego natrętnie wykorzystują swoje przypadkowe pięć minut "na scenie", gdy władcy biznesu zwanego telewizją publiczną, właśnie dorżnąwszy Teatr Telewizji, drapują się w togi zatroskanych obrońców kultury, gdy ktoś łże, popisuje się, zagrywa lub wygłupia - że "to tylko taki teatr".

Albowiem bez żadnego powodu obraża to prawdziwych artystów sceny, z których część - niewielką - już po raz trzynasty gromadzę w tym wakacyjnym przeglądzie, grupując ich w niezmiennych od lat kategoriach. Mamy więc "nadzieje", czyli nowych utalentowanych w zawodzie, tych, którzy już okrzepli i niesie ich dobra "fala", tych, którzy przeskakują samych siebie, odnosząc artystyczne "zwycięstwa", mamy także "mistrzów". A przy niektórych nazwiskach stoją też "pytania", nie tożsame z krytyką - tej mają aż nadto bezpośrednio po premierach; raczej pokazujące problemy, przed którymi często staje ta twórcza profesja. O wiele trudniejsza niż popisy na placu publicznym tak niesłusznie i nieadekwatnie nazywanym sceną.

Piotr Adamczyk - na fali

Uniósł go na tej fali oczywiście film. Ale miał też dobre wejścia telewizyjne - w "Księciu nocy" Marka Nowakowskiego w reżyserii Krzysztofa Zaleskiego i we "Wniebowstąpieniu", sfilmowanym przez Macieja Englerta spektaklu ze Współczesnego, który przed trzema laty był dlań przekroczeniem progu dojrzałości. Zupełnie innego zobaczyliśmy go we "Władzy" Deara w Narodowym; jego Ludwik XIV dojrzewał w ramach dość staroświeckiej, lukrowanej konwencji - ale aktor umiał finezyjnie przeprowadzić postać od baraszkowania rozpieszczonego młodzieńca do twardniejącego tyrana - w łóżku i na tronie.

Vladas Bagdonas - mistrzostwo

"Gdy z Torunia zaproponowali mi tę rolę - mówił cudownym, starokresowym zaśpiewem na którejś z konferencji prasowych - pomyślałem: czy oni tam, w Polsce, nie mają

swoich dziadów, takich jak ja?". Ano nie mają, drogi Litwinie, aktorów tak zachwycająco łączących dojrzałość z krzepkością, męski urok z dostojeństwem, precyzję realistycznego rzemiosła z rozwibrowaną wyobraźnią wyćwiczoną w szalonych wizjach teatru Ejmuntasa Nekrosiusa. Jako Ojciec w "Ślubie", wraz z zespołem Teatru im. Horzycy, pod wodzą Estończyka Elmo Niiganena stworzył najciekawszą, bo odkrywającą tę sztukę na nowo, propozycję teatralną roku Gombrowiczowskiego.

Iwona Bielska - zwycięstwo

W trakcie wykładu przyszłego męża pojawia się między półkami książek wjasnogranatowej, mocno nakrochmalonej spódnicy. Je truskawki. Nie pozwala sobie na żaden gruby gest - a przecież widzimy jej głęboko skrywane parweniuszostwo, bujne, prostackie marzenia trzymane na wodzy jak gorset pod niewinną spódnicą, a potem eksplodujące jak wulkan. Bezbłędnie przeprowadzona rola w "Auto-da-fe" Canettiego w reżyserii Pawła Miśkiewicza (Stary Teatr w Krakowie) przyćmiewa i Lady Makbet u Wajdy, i ważny epizod w trzeciej części "Zaratustry" Lupy.

Wojciech Brzeziński - na fali

Zagrać śmiertelnie chorego chłopca, każdego z ostatnich dziesięciu dni życia starzejącego się o parę lat; zagrać pół naiwne, pół rozdzierające przemknięcie przez życie - bez inscenizacyjnych podpórek, z ubieloną twarzą Pierrota, samym tylko ekstatycznym rytmem opowieści. Głęboko poruszająca rola w mądrze dojrzałej adaptacji "Oskara i pani Róży" Schmitta w szczecińskim Współczesnym wyreżyserowanej przez Annę Augustynowicz.

Agata Buzek - nadzieje

Po dłuższej nieobecności powróciła epizodem w telewizyjnej "Opowieści o zwyczajnym szaleństwie" Zelenki w reżyserii Łukasza Kosa i rolą Carole w inscenizacji nieznanej w Polsce wczesnej sztuki Koltesa "Sallinger". Zwłaszcza ta rola z popisowym monologiem świadomej swej indywidualności, wrażliwej dziewczyny przypomniała zalety jej aktorstwa, często gubione w błędnych obsadach. "Sallingera" w salach Teatru Nowego Praga w Fabryce Trzciny wyprodukowała grupa o wariackiej nazwie Przestrzeń Wymiany Działań Arteria, usiłująca znaleźć sposób realizacji sporych ambicji, na które coraz mniej jest miejsca w warszawskich teatrach.

Janusz Chabior Bogdan Grzeszczak - zwycięstwo

Godna siebie para rządców dusz walcząca o poczciwego skina z "Made in Poland" Wojcieszka: patetyczny nauczyciel alkoholik recytujący Broniewskiego w chwilach uniesienia i księżulo, któremu na misji w Afryce ukazał się Chrystus i kazał "wracać do bloków", gdzie złośliwcy, na wieść o nakazie, przezwali misjonarza Archiwum X. Dwie bogate, a jednocześnie bardzo zwykłe, celnie uchwycone postacie wykonane przez aktorów Teatru im. Modrzejewskiej w stylistyce, którą można już chyba ochrzcić "legnickim graniem": wyrazistym i wiarygodnym, bez scenicznej pozłotki, ale i bez zacierania mowy i telewizyjnego "grania do kołnierza marynarki".

Wiesław Cichy - zwycięstwo

W krańcowo niepoprawnej politycznie "...córce Fizdejki" Jan Klata (Teatr Dramatyczny im. Jerzego Szaniawskiego w Wałbrzychu) ubrał go w seledynową marynarkę, ani elegancką, ani wdzięczną, podkreślającą misiowatość postaci. I nagle z tej swojskiej jowialności zderzonej z Witkacowskim sflaczeniem wypączkowała postać samorodka politycznego górującego nad otoczeniem nade wszystko świadomością własnej niemocy. Kniaź Fizdejko pląsa po scenie, jakby chciał - nieforemny kloc - unieść się w powietrze, odgrywa pantomimę polskich ambicji i kompleksów, na co patrzą z powściąganym zdumieniem zimni partnerzy z nowej Europy.

Witold Dębicki - zwycięstwo

Agata Duda-Gracz powierzyła mu rolę matki Saida w przeróbce "Parawanów" Geneta, gościnnie w kaliskim Teatrze im. Bogusławskiego, a on umiał znaleźć ton, dzięki któremu pół cyniczne, pół serdeczne napomnienia łysawego faceta w kiecce i na obcasach brzmiały jasno i wiarygodnie. Ot, paradoksy; gdyby "ograł" strój, byłby tylko clownem, a tak w świecie Genetowskich przebieranek pozostał człowiekiem. Prostsza w konstrukcji, bardzo tradycyjna, ale udana była też rola szlachetnego skrzypka Millera w Schillerowskiej "Intrydze i miłości" w Teatrze Telewizji.

Marian Dziędziel - zwycięstwo

Stał się naczelnym specjalistą od sylwetek działaczy "wicie-rozumicie" z poprzedniej epoki, szczerych tłuków partyjnych, w których spojrzeniu czai się cała wiedza o bezpiecznym poruszaniu się po pionowych i poziomych dróżkach komunistycznej biurokracji. Wojciech Smarzowski specjalnie ściągnął go z Teatru im. Słowackiego na scenę Starego, by wraz z Tadeuszem Hukiem i Leszkiem Piskorzem uwiarygodnili przetransponowanie fabuły Diirrenmattowskiej "Kraksy" ze Szwajcarii w rodzime Bieszczady. Co aktorzy uczynili perfekcyjnie, nie za bardzo tylko wiadomo po co.

Andrzej Franczyk - na fali

Od lat obserwuję nowohuckiego aktora, łączącego "proletariackie" warunki z dużą sprawnością sceniczną, realizm czującego równie dobrze jak groteskę, sprawdzającego się zarówno w szekspirowskich komediach (Seyton w "Makbecie", pan Ford w"Falstaffie", Sir Tobiasz Czkawka w "Wieczorze Trzech Króli" na deskach krakowskiego Ludowego), jak i w repertuarze współczesnym. Z tego ostatniego kilka ładnych portretów dzisiejszych nowohutczan zbudował w spektaklach Teatru Łaźnia Nowa zainstalowanego w ekswarsztatach nieczynnej szkoły zawodowej i z pasją penetrującego niegdyś sztandarowo socjalistyczne miasto. I składanka "Mieszkam tu", i "Cukier w normie" według prozy Sławomira Shutego to niezłe kawałki teatru wyczulonego na otoczenie - do czego jego zmysł obserwacji pewnie się przydał.

Janusz Gajos - mistrzostwo

Z rozkoszą patrzy się, jak jego ksiądz Kubala z "Nart Ojca Świętego'^ Narodowym organicznie łączy troskę o duszyczki owieczek z Granatowych Gór z miłością do szybkich samochodów, jak splata dłonie na podołku i kryje głowę w ramiona rzeźbiąc niczym z jednego kawałka drewna sylwetkę jowialnego ka-tabasa. W jego ustach nawet najbardziej rozszalałe zawijasy składni Pilcha brzmią klarownie i naturalnie. Aliści o drętwej mowie z "Władzy" Deara nie da się już tego powiedzieć; to akurat nie był dobry pomysł na jubileuszowy benefis.

Roma Gąsiorowska - nadzieje

W jej okrągłej twarzyczce i zadartym nosku jest i wdzięk, i lekka wulgarność, do wyboru. Głos może zachrypieć erotycznie bądź dźwięczeć niewinnie -jak w roli duszy pewnego naszego rodaka w "Nocy" Stasiuka, której prapremierę Mikołaj Grabowski przygotował w koprodukcji Starego Teatru i Schauspielhaus z Diisseldorfu. Wciąż przy jej nazwisku piszą skrót "PWST", gra w dyplomach - a przecież dała się już zauważyć w dorosłych spektaklach i w Starym, i w warszawskich Rozmaitościach. Ciekawe, jaki typ teatru, jaki model aktorstwa wybierze; decyzja już za chwilę.

Krzysztof Globisz - pytania

Przejmujący w trzeciej części "Zaratustry" Krystiana Lupy w Starym jako prorok ubezwłasnowolniony - apatyczny, uwięziony w opasłym, niedołężnym ciele, w opiece nadgorliwej matki i nieszczęśliwej siostry. Scena, gdy obie kąpią tego wielkiego mężczyznę, zagrana z oddaniem na granicy ekshibicjonizmu, zapada w pamięć. Ale Makbet w reżyserii Wajdy się nie udał: pomysł na bohatera dziwiącego się zdarzeniom, w których uczestniczy, nie wystarczył, by przykuć uwagę widowni; z kolei szpiclowaty dozorca z "Auto-da-fe" Canettiego kreślony jest dość zewnętrznymi środkami. Precyzyjne panowanie nad formą, gra bez błędu - i jakiś niedosyt na dnie, pewnie nie zawiniony.

Antoni Gryzik - zwycięstwo

Tylko w jego wykonaniu monologu Gruszczyńskiego ze "Snu srebrnego Salomei" w Teatrze im. Wyspiańskiego w Katowicach (i może jeszcze w strzępach paru ról podczas krakowskich "re_wizji romantyzmu" w Starym) miłośnicy dawnej tak zwanej poezji dramatycznej mieli szansę usłyszeć romantyczny wiersz wypowiedziany jak trzeba: z mocą, która nie musi być patosem, ze wzruszeniem, którego żadne wymamrotanie tekstu pod nosem nie wywoła. Takich przyjemności trzeba szukać - bo może za chwilę już nikt nie będzie tego umiał?

Mirosław Guzowski - zwycięstwo

Grał w wielu teatrach, nie schodząc poniżej przyzwoitego poziomu, ale i nie dając się specjalnie zapamiętać. Aż parę lat temu pozbył się amanckiego lakieru, rysy mu stwardniały, sylwetka stała się cięższa. I zaczęły się role mężczyzn po przejściach, których ukoronowaniem może być tytułowy bohater "Samobójcy", skromny facet odruchowo upominający się o wartość elementarną: o godność. Anna Augustynowicz zaaranżowała w szczecińskim Współczesnym groteskę Erdmana jako wielki cyrk: wszystkie postacie mają gruby, klownowski makijaż na policzkach. Inni farby zmywają - on jeden zostaje z czerwonymi policzkami. Ale to on jest ludzki, nie oni.

Małgorzata Hajewska-Krzysztofik - mistrzostwo

Póki się nie odezwie, nie sposób jej poznać w"Krumie" Levina, wspólnym spektaklu warszawskich Rozmaitości i Starego Teatru. Krzysztof Warlikowski zobaczył w postaci nazwanej po prostu Dupą kobietę z Almodovarowskiego świata, ale to ona potem tak przepięknie wyposażyła ją w świadomość swojej znikomości w niesprzyjającym świecie, w siłę uruchamiającą walkę o rudymentarne miłosne przeżycie, w specyficznego rodzaju szorstką czułość. Brzydka, pokorna, a przecież zachowująca godność Dupa to bodaj najpiękniejsza babska postać spośród tych, jakie weszły w minionym sezonie na sceny.

Ryszard Jasiński - na fali

Lata w krakowskim Teatrze im. Słowackiego ustawiały go, mimo paru większych ról, na pozycji epizodzisty i komika. Dopiero zmiana klimatu na morski zmieniła sytuację. W gdańskim Wybrzeżu zagrał sporo ambitniejszych ról; widziałem go w paru wcieleniach z "Dialogów o zwierzętach" Żelezcowa w reżyserii Remigiusza Brzyka, gdzie jego zdolności komiczne wpisywały się w drwiącą opowieść o niezmierzonej ludzkiej menażerii - i w dramatycznej, zagranej w wielkim skupieniu roli eksurzędnika hitlerowskiej machiny z "Przed odejściem w stan spoczynku" Bernharda. Szansę, które dostał (i które wykorzystał), są najlepszym dowodem, że Maciej Nowak w dziele budowania zespołu Wybrzeża jest naprawdę skuteczny.

Zbigniew W. Kaleta - na fali

W znacznej mierze dźwiga ciężar środkowej części "Zaratustry" Lupy w Starym, kreując postać proroka z bólem rozpoznającego zrujnowany świat po śmierci Boga. Wierzy się w ten ból, w nadludzki wysiłek sprostania doświadczeniu; gdyby nie to, wątpliwa poetycka wartość Nietzscheańskich obrazów mogłaby być nie do zniesienia. Ma na koncie też dwie udane role u Pawła Miśkiewicza, rezonerską w "Niewinie" Dei Loher na scenie Starego i - zwłaszcza - rolę niejakiego Skóry w "Podróży do wnętrza pokoju" Walczaka w Teatrze Telewizji. Kto wie, czyjego bezradna sylwetka, chude nogi wystające ze zgrzebnych majtek i wyraz zdziwienia na okolonej brodą twarzy nie są najcelniejszym wyrazem nastroju pokolenia?

Redbad Klynstra - zwycięstwo

Sztuka Hanocha Levina wystawiona w koprodukcji Starego i Rozmaitości nazywa się "Krum", ale spektakl, który oglądałem, powinien się nazywać "Tugati" - tak bardzo tytułowego bohatera, wracającego gdzieś ze świata na swoje śmieci, "przykrył" jego stary kumpel, który na tych śmieciach umiera, ale przedtem jeszcze walczy o namiastkę miłości, bierze ślub i tak rozdzierająco pięknie, dojrzale, bez buntu i histerii przetrawia, przeżywa swoje odchodzenie. Nie znaliśmy takich tonów w teatrze Krzysztofa Warlikowskiego; zdaje się, że są bliskie aktorowi, gdy idzie o delikatny, powściągliwy typ wrażliwości. Co ważne, bo precyzyjne na-wigowanie między Scyllą histerii a Charybdą czułostkowości to w dzisiejszej najnowszej dramaturgii potrzeba powszednia.

Beata Olga Kowalska - na fali

Jako miłośnik aktorstwa (a nie wokalistyki) w piosence aktorskiej pozwalam sobie wybrać spośród tegorocznych laureatów we wrocławskim konkursie nie sympatyczną amatorkę Natalię Sikorę, lecz zdobywczynię drugiej nagrody - łódzką aktorkę, która przedstawiła świetnie wymyślone, wypracowane w każdym geście i dźwięku (!) piosenki z musica-lowego monodramu "Dziś wieczorem Lola Blau". Przejmująca kołysanka i brawurowa chaplinada były klasą dla siebie w skromnym konkursowym zestawie.

Władysław Kowalski - mistrzostwo

W białej romantycznej koszuli, wspięty na krzesło niczym Kordian na Mont Blanc recytuje arcyfelieton z "Nart Ojca Świętego" niczym wielką improwizację o papieżu-idolu piłkarskim, który w piusce i białej sutannie strzela przewrotką gole wszystkim bramkarzom świata. Bluźnierstwo? Nie, miłość. Nie na miarę świętości czy teologii; na miarę uczuć ułomnych, niedoskonałych mieszkańców Pilchowych Granatowych Gór, którym reżyser Piotr Cieplak "romantycznym" ustawieniem tylko dodaje splendoru nad stan. Może w tym rozpięciu kreacji od tanich wzruszeń po mistyczną właściwie ekstazę zawiera się najprawdziwszy hołd dla Tego, który odszedł 2 kwietnia?

Mirosław Kropielnicki - pytania

Janusz Wiśniewski z imponującą konsekwencją prowadzi teatr... kukiełkowy w poznańskim Nowym. Zmienia perspektywę i przestrzeń widowisk, sięga po różne tematy, uprawia swoisty synkretyzm, na przykład w "Fauście", który toczy się wśród płonących krzyży, a w tle wydarzeń Goetheańskiego dramatu oglądamy krzyżowanie Chrystusa. Na scenie sąjednak wciąż warianty kolejnych lalek z Grand Guignolu, wymodelowane na potwory. Niekiedy wspaniałe - tak jak ten Mefisto z krogulczym nosem, niskim, chrapliwym głosem i czarną dziurą zamiast ust. Patrzy się na niego z zachwytem dla plastyczno-aktorskiej wizji postaci. To wspaniała kukiełka diabła i to diabła cierpiącego, niejednoznacznego. Ale kukiełka tylko.

Eryk Lubos - na fali

Po roli przywódcy bandziorów, resocjal izowa nego w "Nakręcanej pomarańczy" Burgessa we wrocławskim Współczesnym i - zwłaszcza - po introdukcji "Made in Poland" Wojcieszka w Legnicy, gdzie z napisem "Fuck off" grzmoci żelaznym prętem w karoserię samochodu, widzowie skłonni są brać go za idealnego reprezentanta bractwa skinów. Niech wspomną inne wcielenie, o którym było w "Subiektywnym spisie" parę lat temu - jak rozkołysany przed mikrofonem pół mówił, pół rapował całą Księgę Koheleta w spektaklu Piotra Cieplaka. Będą z większym spokojem patrzyć w jego zmrużone oczy.

Michał Majnicz - nadzieje

Ze wszystkich Makbetów tego sezonu - ale Makbetów-ludzi, nie Makbetów-spektakli - tak naprawdę pamiętam tylko jego trzęsące się ręce i niemożność wydobycia głosu tuż po morderstwie, a potem rozpaczliwe dziecięce tulenie się do trupa żony. Jedna Maja Kleczewska, choć opowiadała swojego Szekspira (Teatr im. Jana Kochanowskiego w Opolu) w świecie samych filmowo-wideoklipowych cytatów, chciała pamiętać, że zabić to wciąż jeszcze nie znaczy kliknąć joy-stickiem. A on zagrał to na tyle przejmująco, że wypada puścić w niepamięć nietrafionego Fantazego czy sięgającego po niskie chwyty komiczne Filipa z "Dożywocia" (reżyseria Bartosz Zaczykiewicz, Teatr im. Kochanowskiego, Opole) - i czekać na następne propozycje.

Janusz Michałowski - mistrzostwo

Jego epizod z telewizyjnej "Podróży do wnętrza pokoju" Walczaka w reżyserii Pawła Miśkiewicza to arcydzieło aktorskiej techniki: brawurowego operowania rytmem, płynnego przechodzenia z tonu w ton; jego postać w sekundzie zmienia się jak kameleon, choć wciąż ma te same rysy twarzy, wyraz oczu, brodę. Arcymistrza aktorskiej formy oglądamy dziś tylko niestety w epizodach, owszem, bezbłędnych - w "Transferze" Kuroczkina na scenie warszawskiego Współczesnego czy w skróconych do wymiarów ogryzka "Opowieściach o zwyczajnym szaleństwie" Zelenki w Teatrze Telewizji. Chciałoby się więcej.

Sebastian Pawlak - pytania

Jego Woyzeck w spektaklu Mai Kleczewskiej w kaliskim Teatrze im. Bogusławskiego należy do nowego świata: nie odżywia się, jak oryginał sprzed prawie dwustu lat, eksperymentalnym grochem, lecz testuje odżywki, nie tylko goli dla zarobku kapitana, ale i kokietuje go gołym tyłeczkiem. Gorzej, że utracił w znacznym stopniu zdolność widzenia pozaracjonalnych znaków, choćby i bełkotliwie tłumaczonych, co czyniło z tego nieszczęśnika jednak kogoś ciekawszego niż biedny prostolinijny chłopak poruszony zdradą dziewczyny. Owszem, odsentymentalizowuje i odpatetycznia to rolę, upraszcza ją jednak trochę za mocno - a wydawać się mogło, że aktorze swoją wrażliwością, skupieniem i celnością używania prostych środków dobierze się do postaci głębiej. Szansa jednak zginęła gdzieś w kalejdoskopie obrazków.

Jan Peszek - mistrzostwo

Rysunek zmarszczek pod dużą, jakby nałożoną w formie peruki łysiną czyni z jego twarzy gębę starego błazna, ruchliwą, skłonną do popisu i jednocześnie mądrzejszą od własnych grymasów. Wspaniale to się sprawdza w roli Kurtyny, przedziwnego duszka z Walczakowej "Podróży do wnętrza pokoju" w Teatrze Telewizji, wiecznego komedianta i demiurga zmian w życiu bohatera. A także w roli profesora Kiena z "Auto-da-fe" Canettiego w Starym, w którym aktor bawi się stereotypem niezaradnego życiowo uczonego, wygrywa wszystkie wpisane w ten schemat śmiesznostki i jednocześnie jakby staje ponad nim zdystansowany. Obie te kreacje - i jeszcze rola w "Niewinie" Dei Loher - powstały pod batutą reżyserską Pawła Miśkiewicza; imponująco twórczy duet!

Anita Poddębniak - zwycięstwo

Jeszcze jeden przypadek "legnickiego grania": matka zbuntowanego skina w Wojcieszkowym "Madę in Polano"', zarabiająca jakieś grosze w fabryce, ale w domu przechowująca kolekcję starych płyt z idolem jej młodości (i dojrzałości), nieśmiertelnym "Krzyśkiem" Krawczykiem. Wyluzowana spokojem, w którym nie ma ani rezygnacji, ani tumiwisizmu, jest tylko poddanie się prądowi życia, pokorna, ale wcale nie uległa. Niesamowita sylwetka - nikt nie szkicuje takich bohaterów we współczesnej dramaturgii -jakże oszczędnie, bez cienia teatralnego moralizowania zagrana!

Dorota Pomykała - zwycięstwo

"Czy pan Bóg poprawi świat? Nie wiem, synku. Być może, że nie". W gorzkim, powściąganym uśmiechu, towarzyszącym tej odpowiedzi, jest coś więcej niż świadomość matki wychowującej opóźnionego w rozwoju Gezę-dzieciaka. Jest egzystencjalna wątpliwość na temat porządku rzeczy, którą podszyta jest cała ta sztuka węgierskiego pisarza Janosa Haya, pięknie, misternie przeczytana w warszawskim Studio przez Zbigniewa Brzozę. A ona, podróżująca przez skryty za szarą mżawką smutny pejzaż na małym rowerku, jest owego świata cząstką i zakwestionowaniem jednocześnie.

Wojciech Pszoniak - pytania

Wszystko wydawało się perfekcyjnie zgrane: bestsellerowy monodram belgijskiego pisarza Jean-Pierre'a Dopagne o belfrze, który pewnego dnia uznał, że już nie może, i wykosił pół swojej klasy z kałasznikowa, świetny aktor rzadko występujący w kraju, lecz wciąż lubiany, nowo otwierająca się prywatna scena w Warszawie... A tymczasem premiera przeszła bez echa, a spektakl dogorywa dziś gdzieś w objazdach po Polsce; nie poniósł klęski, lecz został przyjęty obojętnie. Co to sprawiło? Może po prostu natura teatru, sztuki tak złożonej i uzależnionej od wielu czynników, że żadne żelazne recepty na sukces nie istnieją.

Jerzy Radziwiłowicz - mistrzostwo

"Zawsze padam bokiem-nigdy na twarz", mówi, ale przecież leży właśnie na brzuchu, przygnieciony łóżkiem z obnażonymi sprężynami. Tak się zaczyna monolog "On" Antoniny Grzegorzewskiej, szalona impresja o artyście, który jest naraz biednym człowiekiem i tyranem, pijakiem i szaławiłą, bon vivantem i ofiarą, dręczycielem i udręczonym. Jerzy Grzegorzewski wystawił w Narodowym ten przedziwny tekst o sobie i nie o sobie, a aktor wypełnił go brawurową zmiennością tonów, drwiącym dialogiem z samym sobą, pasją tworzenia. Tak pożegnał inscenizatora, któremu zawdzięcza niewiarygodne przekroczenie granic w swoim aktorstwie. Wolę nie myśleć o tym, co się dzieje w jego głowie, gdy grając ten monolog widzi teatralne fotele w pierwszych rzędach, porozrzucane jak po przejściu trąby powietrznej i jednocześnie zakomponowane w cudownie harmonijny obraz. Ostatni obraz.

Modest Ruciński - nadzieje

W piankowej - i nie silącej się na ambicje większe niż rozbawianie-inscenizacji Brechtowskiego "Happy endu", przygotowanej przez Tadeusza Bradeckiego w Narodowym, dał się zauważyć w roli brata Hannibala z Armii Zbawienia plastycznością długiej i cienkiej sylwetki, chwiejącej się w chwili omdlenia jak trzcina na wietrze, dobrym głosem i sympatycznym vis comica. Rzadki to dzisiaj talent i, obawiam się, niewielu jest reżyserów i dyrektorów, którzy potrafią to wykorzystać dla dobra młodego aktora. Co mówię, serdecznie życząc, żeby obawa tym razem się nie sprawdziła.

Cezary Rybiński - na fali

Jeszcze jeden dowód na prawidłowość budowy zespołu aktorskiego w gdańskim Wybrzeżu. Tykowaty aktor, nie najlepiej wykorzystywany w łódzkim Teatrze im. Jaracza, nad morzem odżył, obsadzany w różnorodnych zadaniach, od tegoż brata Hannibala po Horacego w "H.", czyli "Hamlecie" a la Klata. Czasem oczywiście różnorodność ta prowadzi na manowce, jak w spektaklu "wujaszekwania.txt", kiedy przyszło mu - postaci dopisanej do sztuki Czechowa - z kamienną twarzą sunąć w przestrzeń najbardziej koszarowe dowcipy, jakie reżyserka Monika Pęcikiewicz wygrzebała z miejscowych rynsztoków. Sunął bez zarzutu od strony zawodowej, aliści może szkoda było na to aktorskiej energii?

Krzysztof Stroiński - zwycięstwo

Obsadzali go zupełnie wbrew emploi w tym sezonie. Zbigniew Brzoza w roli emeryta-zrzędy w telewizyjnej wersji "Gezy-dzieciaka", Piotr Cieplak jako farsowego komika w "Słomkowym kapeluszu" Labiche'a w Powszechnym, głuchego wuja w peruce (ale ta farsa umiała bawić się sama sobą, co pozwoliło uniknąć aktorowi grubego humoru, w którym zresztą trudno go sobie wyobrazić). Zaś Piotr Mularuk z Teatru Telewizji zobaczył go w tytułowej postaci ze sztuki Lidii Amejko "Dwadrzewko" - nieśmiertelnego ducha przeszłości starego dolnośląskiego domu z nazwiskiem sugerującym odpowiedni rozdział tej przeszłości (bo kim niby był niejaki Zweibaum?). Iluż koleżankom i kolegom nikt nawet nosa poza emploi nie pozwoli na scenie wyściubić.

Wojciech Wiński - na fali

Były aktor Szkotakowego Biura Podróży od paru lat już poszedł na swoje, prowadząc w Poznaniu alternatywny Teatr Usta Usta i realizując w nim swoje wyraźne zamiłowania do horrorów z myszką. A to zaprowadzi widzów na stary strych schodami obfajdanymi przez gołębie, by wcielać się w postać diabolicznego hodowcy homunkulusów w spektaklu "Ambroży". A to w "Driverze" zaproponuje przejażdżkę rozpadającą się limuzyną przez nocne miasto, umierające i ropiejące społecznymi ranami, ukazane w krótkich scenkach zaaranżowanych w wybranych miejscach Poznania. Idealnie potrafi utrzymać balans między tonem serio a przymrużeniem oka; odgrywanie niecodziennych historyjek sprawia mu zwyczajną, promieniującą przyjemność.

Barbara Wysocka - nadzieje

Studentka krakowskiej szkoły teatralnej zdążyła zadebiutować na scenie bydgoskiego Polskiego w krajowej prapremierze "Kamienia i popiołów", dramatycznej balladzie Kanadyjczyka Daniela Danisa ciekawie przygotowanej przez Iwonę Kempę. Ale jej prawdziwym popisem była warsztatowa realizacja "Księdza Marka" na krakowskich "re_wizjach romantyzmu" w Starym. Pięknie podołała ultratrudnej roli żydówki Judyty, znalazła złoty środek między zachowaniem współczesnej zbuntowanej nastolatki w dżinsach i na bosaka a przeżyciami samotnej jej rówieśnicy w osiemnastowiecznym Barze. Warto będzie śledzić jej wejście w dorosły teatr.

Zbigniew Zapasiewicz - mistrzostwo

Zagrał na jubileusz trzy jednoaktówki Becketta w macierzystym Powszechnym, w tym Krappa z "Ostatniej taśmy", prowokując porównania z Tadeuszem Łomnickim, święcącym tryumf w tej roli dwadzieścia lat temu (rany Boskie, jak czas poleciał). Wirtuozerii porównać się nie da, obaj wielcy są siebie warci, ale... Łomnicki grał doskonale ze świadomością tej doskonałości, cieszył się nią i ta uciecha przebijała przez rolę, na pewno wbrew zadaniu stawianemu przez reżysera Antoniego Liberę. Zagrany przez Łomnickiego odmłodzony głos naprawdę promieniał odzyskaną młodością. Zapasiewicz gra po prostu doskonale. I już. Gdyby go spytać, czy cieszy się z samej gry, żachnąłby się pewnie, co to ma do rzeczy. A może ma?

Andrzej Zieliński - na fali

Z pochmurnego amanta nawiązującego do tradycji szkoły polskiej, jak pisałem przed sześciu laty po jego rolach w Ateneum, zrobił się amant pełną gębą, popularny, sporo grający, doświadczony i już nie tak - czego może i szkoda - kanciasty. Patrzy się z przyjemnością na jego rozmamłanego pisarza, któremu subordynowany ubek przynosi dzieła zebrane - to jest spisane z podsłuchów i inwigilacjin - w telewizyjnej realizacji "Profesjonalisty" Duśana Kovacevicia.Albona gburowatego beneficjenta nowych czasów, kiedy piekło jest parę ulic dalej i można się tam nawet wybrać w interesach - w "Transferze" Maksyma Kuroczkina na scenie waszawskiego Współczesnego. Patrzy się z przyjemnością, ale i z obawą, czy będzie umiał uciec od takiego grania, jakie już opanował - żeby nie zanudzić życzliwych widzów?

Wojciech Zieliński - nadzieje

Jego tytułowa rola Gezy-dzieciaka, zagrana najpierw w dyplomie szkolnym, przyniosła mu deszcz nagród bez precedensu (zdaje się osiem) na uczelnianym festiwalu w Łodzi. Powtórzył tę rolę jeszcze dwukrotnie, w telewizji i na scenie Studia; mają opanowaną do perfekcji. Co dalej? Czy nie ma dla niego ról (konwencjonalny amant w telewizyjnej realizacji "Intrygi i miłości" Schillera to trochę mało)? Czy nikt już w naszym teatrze nie myśli o tym, że taki debiut to skarb, którym się wypada zaopiekować - w dobrze zrozumianym własnym interesie?

Michał Żebrowski - pytania

Po latach sukcesów filmowych wrócił do teatru z dużym hukiem (jego monodram w Studiu reklamowany był z góry jako wydarzenie), ale bez sukcesu; ani patetyczna rola w "Ryszardzie II" w Narodowym wyreżyserowanym przez Andrzeja Seweryna, ani ów monodram z prozy modnego Wojciecha Kuczoka nie były rewelacjami. Szkoda, bo jego aktorstwo, rozpięte pomiędzy pewnego rodzaju staroświecką starannością - w dykcji, w geście, w sposobie bycia na scenie - a dynamiką wyrazu wzmocnioną w kinie, jest bardzo potrzebne polskiemu teatrowi. Tak jak jest mu potrzebne absolutnie wszystko, co spaja z powrotem sztukę sceniczną porozdzieraną przez niemądrych heroldów "wojny między starym i nowym teatrem", co wzbogaca arsenał środków potrzebny do wyrażania i starych, i nowych treści. Arsenał wciąż zasobny - czego ten trzynasty spis, mimo pechowej liczby porządkowej, dowodzi, mam nadzieję, przekonująco.

Na zdjęciu: Jacek Sieradzki.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji