Artykuły

Doktor Dabić radzi

"Telewizja kłamie" - krzyczeliśmy przed trzydziestu laty, stawiając to hasło na wysokim miejscu wśród pretensji do komunistów. Wówczas wydawało się, że jedynym szlabanem blokującym rzetelny przekaz jest monopol propagandowy wspierany wszechogarniającą i mechanicznie bezwzględną cenzurą. Dziś nie ma monopolu niezależnie od tego, co o nim plotą rozmaici "autorzy niepokorni"; sam fakt, że mają gdzie pleść, zarzut monopolizacji obala. A jednak poczucie zakłamania w serwowanym opisie historii tworzącej się w naszej przytomności zdaje się może silniejsze niż kiedykolwiek - pisze Jacek Sieradzki w Dialogu.

Czytając sztukę Gorana Markovicia przypomniałem sobie, że już widziałem na polskiej scenie jej tytułowego bohatera. Było to ponad trzy lata temu, czyli niedługo po aresztowaniu ukrytego pod imponującym białym zarostem Radovana Karadžicia. Mateusz Przyłęcki przygotował wtedy w szczecińskim Współczesnym spektakl "Życie / instrukcja obsługi", krótki żart sceniczny, bawiący się formą pompatycznych podręczników, instruujących, jak osiągnąć sukces w licznych dziedzinach współczesnej egzystencji. Na warsztat kpiarski wzięte zostały poradniki dla sprzedawców, którzy, w myśl zaleceń, winni dystrybuować nie swój konkretny towar, lecz marzenia klienta, i do tego zadania dostosowywać sposób bycia, grę ciała, uruchamiane i kontrolowane emocje. Później przećwiczono w widowisku poradniki uwodzenia jednej i drugiej płci, do instrukcji marketingowych bliźniaczo podobne. Spektakl ujęty został w formę zręcznych skeczy, efektownie przez Arkadiusza Buszkę ustawionych pantomimicznie i ruchowo. Szóstkę wykonawców podzielono na trzy pary: dwójkę nauczających, dwójkę prymusów oraz tych najmniej zaawansowanych, mniej lub bardziej udolnie przyswajających kolejne instrukcje.

A między poszczególnymi skeczami zaprojektowano stałe intermedium. W tle sceny pojawiał się jeden z wykonawców - aktor lub aktorka, wszystko jedno - z wielką, siwą brodą założoną niedbale na twarz. Na ścianie wyświetlał się nagłówek "Dr Dabić radzi", a potem z projektora spływała jedna z paru sentencji, jak widać w ramce obok, tanich i nic nieznaczących przy wielkich pozorach aforystycznej głębi.

DR DABIĆ RADZI:

Diament ze skazą jest lepszy niż najdoskonalszy przydrożny kamień.

Nie możesz zapobiec temu, by ptaki smutku latały nad twoją głową, ale możesz je powstrzymać od zbudowania gniazda w twoich włosach.

Nauczyciel otwiera ci drzwi, ale wejść w nie musisz już sam.

Nauka jest skarbem, który zawsze będzie towarzyszył jego właścicielowi.

Jeśli masz mało siły, nie bierz na siebie zbyt dużych ciężarów. Jeśli twoje słowa nie mają wartości, nie dawaj żadnych rad.

Absurdalność tych pouczeń idealnie korespondowała z kabaretowym wydrwiwaniem stylu podręczników. Tylko raz, w puencie, doktor Dabić ruszał ku przodowi sceny. Zdejmował i chował do kieszeni brodę, spod której wyłaniała się twarz akurat tego aktora, który grał adepta najmniej zaawansowanego, choć pilnie chłonącego nauki adepta. Z łagodnym uśmiechem, w tonie serdecznej perswazji, Robert Gondek przekazywał - już teraz nam, uczniom na widowni - jeszcze jedną instrukcję obsługi. Zasady międzyludzkiej manipulacji, czyste i cyniczne. Przez chwilę na rozbawionej widowni robiło się zimno.

Przez chwilę. Twórcy szczecińskiego spektaklu ustrzegli się pokusy obciążenia nadmierną powagą swojego żartu, świetnie wyważonego w proporcjach. Co nie odebrało jednak mocy scenicznej tak nieoczekiwanemu użyciu groteskowej brody bałkańskiego zbrodniarza. Choć może nieoczekiwanemu już wyłącznie dla tych, którzy wciąż nie mogą oswoić się z przesunięciem recepcji współczesnej historii w rejony bliższe marketingowi i nauce "sprzedawania marzeń". Najbardziej dramatycznym epizodem sekwencji zdarzeń w Europie Wschodniej rozpoczętej polskim czerwcem 1989 roku było obalenie komunistycznego dyktatora Rumunii, Nicolae Ceausescu. Krwawy koniec pod kulami plutonu egzekucyjnego poprzedziła spektakularna ucieczka helikopterem z bukareszteńskiego pałacu, otoczonego przez zdeterminowany tłum. Ponoć na widok odlatującej maszyny wołano tam "szczur, szczur", co mocno zafrapowało Jana Kotta, autora "Szekspira współczesnego" z jego teorią wielkiego, tragigroteskowego mechanizmu historii. Doktryny, która, jak wiadomo, przez dziesięciolecia stanowiła dominujący w teatrze obraz maszynki do mięsa mielącej na szczytach władzy. Do fascynacji analizami Kotta, który w poczynaniach współczesnych dyktatorów kazał widzieć wyniesienia i nieuchronne upadki z "Ryszarda III" i innych Szekspirowskich tragedii i kronik, przyznawały się zastępy twórców po obu stronach dzielącego Europę muru. Historyczny przywódca nie miał już majestatu z klasycznych czy romantycznych wizji historycznych, bywał raczej śmieszny bądź żałosny niż pomnikowy, jednak wciąż, nawet w krańcowych kompromitacjach, był potężny, a przynajmniej godny uwagi.

Tak, obalenie Nicolae Ceausescu mogło być ostatnim rozdziałem teatralnej historiozofii Kotta. Bo film z egzekucji już by się chyba w niej nie mieścił. Nieudolnie - jeszcze wtedy - zmontowany, pachnący na kilometry manipulacyjną inscenizacją, otwierał nową epokę historii jako medialnego spektaklu. Już niedługo wyposażonego we wspaniałą technikę, z niezwykłymi możliwościami widowiskowymi, ale i z precyzyjną reżyserią; sprawowali ją i telewizyjni magicy, i odpowiednie służby polityczne baczące, by obraz był zgodny z intencjami uczestników. Bynajmniej nie z tym, co zdarzyło się naprawdę. W tym też kierunku odpływały zainteresowania artystów tworzących świat widowisk. Nie wiem, czy ktoś z reżyserów kinowych, teatralnych, a niechby i beletrystów, wykorzystał już w jakiejś opowieści wyciąganie ze zwykłej nory wykopanej za stodołą zalęknionego, pozbawionego cienia buty uciekiniera z brudną, bujną brodą, przed chwilą dyktatora eksterminującego liczne zastępy własnych poddanych i grożącego światu wojną - Saddama Husajna. A była to przecież sytuacja na miarę Kottowsko-Szekspirowską. Tyle że właśnie wtedy świat definitywnie, jak się zdaje, przestawał patrzeć na historię jak na dramat wynoszonych i obalanych jednostek. Wciągnięto go bez reszty w inną konwencję: kina akcji na żywo, opowiadanego za pomocą widowiskowych, coraz potężniej rozwijanych efektów specjalnych. W przekazach globalnych telewizji zaczynała zacierać się różnica w środkach wyrazu między sprawozdaniem z rzeczywistych wypadków a fikcyjnymi narracjami tworzonymi w studiach filmowych z pomocą supermocnych komputerów. Pytanie, czy upodobniła się tylko technika i konwencja, czy i generalny obraz świata stał się przedmiotem, nazwijmy to, reżyserii w tym samym stopniu, jak kinowa komercja?

"Telewizja kłamie" - krzyczeliśmy przed trzydziestu laty, stawiając to hasło na wysokim miejscu wśród pretensji do komunistów. Wówczas wydawało się, że jedynym szlabanem blokującym rzetelny przekaz jest monopol propagandowy wspierany wszechogarniającą i mechanicznie bezwzględną cenzurą. Dziś nie ma monopolu niezależnie od tego, co o nim plotą rozmaici "autorzy niepokorni"; sam fakt, że mają gdzie pleść, zarzut monopolizacji obala. A jednak poczucie zakłamania w serwowanym opisie historii tworzącej siew naszej przytomności zdaje się może silniejsze niż kiedykolwiek. Czytając czy oglądając relacje z wydarzeń, trzeba znów nieustannie, jak za komuny, pilnować, co nie zostało powiedziane, pamiętać (samemu) o licznych kontekstach, które mogą z chwili na chwilę zniknąć z relacji, tak jakby ich nigdy nie było. Trzeba mieć świadomość, że równie ważne, co kto mówi, jest to, kim jest ten, co mówi, i jaki może on mieć w tym cel, że mówi. A i tak, przy maksymalnie (byle nie do paranoi) rozkręconej czujności, wypada się w końcu godzić z faktem, że obraz, jaki dostajemy, jest w znacznej mierze wykreowany. Nie przez diaboliczny tajny światowy rząd, lecz przez nieuchwytny, niczym komputerowa chmura, splot manipulacji, tak skłębiony, że docieczenie intencji manipulatorów jest niemożliwe.

I na tym to tle postać z intermediów szczecińskiego spektaklu ma pełne prawo awansować do wymiarów symbolu narracji politycznej naszych czasów. Symbolu przy całej żartobliwości niesłychanie drastycznego. Oto ktoś, kto ponad wszelką wątpliwość ma krew na rękach, po skończonej i przegranej wojnie nie poszedł na szafot, nie wyciągano go za łeb z jamy, nie strącono go na dno upokorzenia, co by Shakespeare z Kottem uznali za właściwy obrót wielkiego mechanizmu. Owszem, po latach przepychanek, na skutek politycznego interesu przyciśniętej biedą do muru Serbii, poszedł pod cywilizowany i urzędniczo nudny sąd w Hadze, ale - o paradoksie! - czy kto o tym pamięta? Czy w wyobraźni obserwatorów polityki ten blady obrazek odcisnął się jakkolwiek wyraziście? Skądże. Jeśli coś miało siłę emblematu, to właśnie ów kamuflaż. Watażka zamienił się w jakiegoś dobrotliwego zielarza czy terapeutę z długą brodą. Miast prowadzić dalej walkę, dostarczał bliźnim puste rady, jak żyć. Stał się "sprzedawcą marzeń". I nieważne, że według wszelkiego prawdopodobieństwa tożsamość rzeczywistego brodatego doktora była w jego otoczeniu tajemnicą poliszynela; sugeruje to wyraźnie Marković w swej sztuce. Ważna jest wymowa symboliczna. Wynika z niej w sposób jednoznaczny, że we współczesnym świecie postać historyczna nie ma szans na uczestnictwo w dramacie. Nawet nie w tragigrotesce a la Dürrenmatt. Jej miejsce jest na straganie z demagogią. I manipulacją.

Warto czasem, słuchając doktorów Dabiciów, którzy nam przecież radzą, psiakrew, radzą jak szaleni od rana do wieczora, powtarzając mantry, komunały i czyste fikołki słowne, warto pamiętać, żeby im w myślach zdejmować tę siwą, bujnie wyhodowaną brodę mędrca-psychoterapeuty narodu i przyglądać się ich grymasom z pełną świadomością.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji