Artykuły

Krótkie smycze

Wszyscy bohaterowie tej klaustrofobicznej historii są na swój sposób uwiązani: do przeszłości, do środowiska, do siebie nawzajem. Wszyscy żyją jak na smyczy, w dodatku krótkiej - ponieważ jakakolwiek ucieczka z rodzinnej opresji nie jest możliwa - mówi EWA MADYESKA, autorka powieści "Katoniela".

"Zgaga" to tytuł pani sztuki, ale też powieści Nory Ephron, która została sfilmowana i przerobiona na monodram - w Polsce grała w nim Dorota Stalińska. Brała pani pod uwagę inny tytuł?

- Brałam. Może "Smycz" albo "Smycze"? Wszyscy bohaterowie tej klaustrofobicznej historii są na swój sposób uwiązani: do przeszłości, do środowiska, do siebie nawzajem. Wszyscy żyją jak na smyczy, w dodatku krótkiej - ponieważ jakakolwiek ucieczka z rodzinnej opresji nie jest możliwa.

To trochę jak w pani debiutanckiej powieści "Katoniela", po której lekturze trudno się podnieść.

- Szczerze? Ja do dzisiaj podnoszę się po tej książce. Może dlatego za nią nie przepadam. Była dla mnie trudna emocjonalnie. Jakiekolwiek pytanie o "Katonielę" oznacza powrót do uczuć, które w sobie zamknęłam. A poza tym jest niedoskonała. Dziś napisałabym ją inaczej. Nie zmieniłabym stylu, ale bohaterów owszem. Nie budowałabym ich aż tak skrajnie.

Postacie "Zgagi" też są rysowane bardzo mocno. Stawał mi nawet przed oczami ekspresjonizm niemiecki: kontrasty, zdeformowane figury, ostre spięcia...

- Nie są chyba tak jednowymiarowe jak te z powieści.

Wchodzą ze sobą w ostre konflikty.

- Bo konflikt buduje napięcie, a napięcie prowokuje bohaterów do działania. Dialog bez konfliktu to dialog zły. Nie znoszę sentencjonalności (w prozie i w scenariuszu również). Nie przepadam za długimi przemowami. Lubię teksty, w których bohaterowie rozmawiają - albo próbują rozmawiać - ze sobą.

A jak na konflikt wpływa miejsce akcji? W "Zgadze" zapadło nam na przykład w pamięć, że wszystkie kobiety w małym miasteczku chodzą do jednego ginekologa.

- Na prowincji, gdzie wszyscy się znają, faktycznie robi się gęsto i nie można ani przed sobą, ani przed innymi uciec. Klaustrofobia przestrzeni buduje klaustrofobie postaci. Klaustrofobie postaci tworzą spięcia między nimi. I znowu konflikt...

Czy pisanie bywa terapią?

- Nie dla mnie.

Nie przynosi żadnego oczyszczenia?

- Oczyszczenie przynoszą środki na przeczyszczenie. A serio. To jest pytanie o sens i o cel pisania. A może bardziej o sens i o cel publikowania. "Katoniela" powstała, ponieważ czułam, że mam ważną - jak się okazało później, nie tylko dla mnie - historię do opowiedzenia. Jednak wydanie tej książki przyniosło mi więcej przykrości niż przyjemności. Osaczyły mnie zarzuty o to, że oczerniam katolicyzm, aby zrobić karierę i zbić majątek. Najwięcej podejrzeń oraz oskarżeń, żeby było śmieszniej, pojawiło się przed oficjalną premierą powieści. Nigdy nie opublikowałabym "Katonieli", gdybym wiedziała, że zrobi się taki szum. Literatura byłaby piękna również bez niej. Źródła "Zgagi" są inne. Miałam zamiar napisać kameralną sztukę dla dwojga aktorów uwikłanych w sytuację terapeutyczną. Po wydzierganiu piętnastej kwestii zorientowałam się, że to już było. Inna rzecz, że wszystko już było... Zdynamizowałam tekst, wprowadzając dziecko, zmieniając terapeutkę na kuratorkę, powołując do życia kolejne postacie. Od początku jednak wiedziałam, że będzie to sztuka dla trojga aktorów. Ostatecznie powstał dramat rozpisany na dziesięć głosów, z którymi - fizycznie, emocjonalnie, czasoprzestrzenie - muszą sobie poradzić właśnie trzy osoby.

Przy redakcji momentami coś mi się nie zgadzało.

- Chodzi pewnie o fragmenty, gdy Mąż rozmawia z Ojcem a Żona z Matką. Jeden aktor i jedna aktorka odgrywają dwie role w jednej scenie. To zamierzony zabieg.

W jakim sensie?

- Bo my, dzieci naszych ojców i matek (żyjących lub nieżyjących, to bez znaczenia), istniejemy w nieustannym dialogu z nimi, odnosimy się do nich, udowadniamy im bez przerwy, że albo nie jesteśmy tak beznadziejni, jak o nas sądzili, albo tak dobrzy, za jakich nas uważali. Trwamy w konfrontacji z rodzicami na różnych poziomach świadomości i nieświadomości.

A zmiana planów czasowych? Jak pani ją sobie wyobraża na scenie?

- Umówmy się, lepiej znam się na pisaniu niż na reżyserowaniu. Wizja inscenizacji, jaką miałam przy pracy nad dramatem, jest zupełnie bez znaczenia.

Byłby to pewnie mroczny spektakl. Nie znalazłam momentu, w którym bohaterów dałoby się uratować.

- Ja też nie. Okazałam im jednak odrobinę litości. W pierwszej wersji sztuki, tej, która trafiła do finału Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej, w jednej z ostatnich scen Natalia nie całuje Zuzanny. W wersji drukowanej w "Dialogu" jest inaczej. Zuzanna otrzymuje namiastkę akceptacji. Jeden czuły gest. To mało? Mało. Zgadzam się.

Zastanawia nas jeszcze motyw ekshibicjonisty. Powtarza się w sztuce i w powieści. Wspomnienie z dzieciństwa?

- Spod białostockiego kościoła świętego Rocha. W parku na wzgórzu grasował Czarny Marian. Szczegóły jego anatomii pamiętam do dzisiaj. Miałam wtedy osiem czy dziewięć lat i proszę... Może dlatego w tym, co piszę, pojawiają się dewianci?

I kobiety, które za dużo sprzątają.

- Tak, to jakaś karma, (śmiech).

A kto znajdzie się w kolejnej powieści?

- Kobiety. Na chwilę.

Może kilka szczegółów?

Trzy kobiety w różnym wieku i z różnym doświadczeniem spotykają się na krótką chwilę w jednym miejscu, na rozmowie kwalifikacyjnej jednej z nich. Czas narracji to tylko siedem minut, czas fabuły sięga głęboko w przeszłość każdej z postaci. To spotkanie drenuje ich pamięć, zmusza do weryfikacji kilku postaw oraz decyzji. Misternie tkam - i fabularnie, i konstrukcyjnie - wszystkie trzy wątki. Plotę, splatam i przeplatam historie. Z żelazną konsekwencją.

Mówi pani sporo o konstrukcji, w końcu sama prowadzi pani warsztaty pisarskie. Zawsze mnie to frapowało - czy pisania można nauczyć?

- Nie. Można jedynie szlifować talent. Taki zresztą jest cel szkół artystycznych: kształcą ludzi z odpowiednimi predyspozycjami, czy to muzycznymi, czy to plastycznymi. Selekcjonują najlepszych, resztę otwierają na sztukę. Nie każdy, kto zna nuty (na przykład ja), zostanie kompozytorem, ale zaczyna wtedy inaczej słuchać. Znajomość teorii pisania też nie zrobi z nikogo pisarza, pomaga za to w świadomym czytaniu.

A pani studenci?

- Miewają sukcesy. W tym roku dwie panie z nowelami przepracowanymi na moich zajęciach na Gender Studies trafiły do finału Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania.

Ma pani trzy córki, dwie są nawet przy naszej rozmowie. Chyba żadna teoria pisania nie przewiduje, co na czas pisania zrobić z dziećmi.

- Bo tu działa nie teoria, ale praktyka obronna. Ja na przykład wyłączam się, staję się ślepa i głucha. Tracę kontakt ze światem. Na wszystkie pytania córek odpowiadam "tak". Nawet nie podnoszę głowy znad klawiatury. A one chętnie to wykorzystują, zwłaszcza średnia i najmłodsza, (śmiech) Najstarsza przytomnie kontroluje sytuację. Ale bez dziewczynek nie byłoby mojego pisania. Są żywymi tekstami, z których powstają teksty pisane.

Ewa Madeyska (ur. 1971) ma doktorat z literaturoznawstwa obroniony na polonistyce Uniwersytetu Wrocławskiego, ukończyła też Studium Scenariuszowe PWSFTViT w Łodzi oraz Laboratorium Scenariuszowe w Studiu im. Andrzeja Munka w Warszawie. Za powieść "Katoniela" (2007) była nominowana do Nagrody Literackiej Nike. Jest autorką opowiadań i artykułów naukowych, redaktorką współczesnej prozy polskiej i zagranicznej, scenarzystką, stypendystką międzynarodowego programu "Dagny" ufundowanego przez Stowarzyszenie Willa Decjusza. Wykładała scenariopisarstwo (krótki metraż) na Kursie Kreatywnego Pisania w IBL PAN w Warszawie, obecnie prowadzi zajęcia ze sztuki pisania opowiadań na Gender Studies UW. Kończy prace nad kolejną powieścią "Wstydliwe". Drukowana przez nas w tym numerze sztuka "Zgaga" doszła do finału tegorocznego konkursu Gdyńskiej Nagrody Dramaturgicznej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji