Artykuły

Polski książę

- Rosjanie śpiewają romanse przy każdej okazji. Włosi znają każdą arię i nucą całe sceny z Pucciniego i Verdiego. Niemcy i Anglicy kochają sztukę operową i w nią inwestują. Polakom podoba się to, co trzysta razy na dzień usłyszą w radiu - mówi MARIUSZ KWIECIEŃ, śpiewak operowy.

Jak to jest być jednym z najlepiej opłacanych polskich artystów za granicą? Czyje marzenia się wówczas spełnia?

- Nie wydaje mi się, bym spełniał czyjekolwiek marzenia. W Polsce pozostaję anonimowy. Tylko ludzie z branży wiedzą, kim jestem i jak daleko udało mi się zajść. Od bliskich mi osób słyszę, że jestem wizytówką Polski, ale polskość przez Amerykanów głowiących się, jak wypowiedzieć poprawnie moje nazwisko, jest mi przypisywana jedynie z racji miejsca mojego urodzenia.

Co do marzeń zawodowych - myślę, że do tej pory spełniałem przede wszystkim swoje, ale mam wrażenie, że ich lista już się skończyła. Jako student marzyłem, żeby wystąpić choć raz w życiu na jednej z wielkich scen: Metropolitan Opera, La Scala czy Covent Garden. Zaśpiewałem na wszystkich trzech, a na nowojorskiej i londyńskiej z własnego wyboru jestem bardzo często. W Metropolitan Opera występuję już 14. sezon. Spełniam się jako artysta, ale zawodowo już nie marzę.

W Nowym Jorku dostajesz całą stronę w "The New York Times". Dużo się w Stanach o tobie mówi. Czeka się na twój występ. Czujesz się w Polsce niedoceniony?

- Czułem się tak kiedyś. W Krakowie, do którego mi w Polsce najbliżej, mam jednak swoją publiczność, która mnie ceni. Mam tam dom i z niego "mój" widok na Tatry. I jak się zastanawiam, dlaczego to moje, to sobie odpowiadam: dlatego, że to kocham, a nie dlatego, że jestem przez to kochany.

Dla nas, dla większości Polaków, zrobienie błyskotliwej kariery, bycie na okładkach gazet to jest coś ogromnie ważnego. Nie jest istotne, w jakiej dziedzinie, byleby w otoczce skandalu szturmem zdobyć popularność. A prawdziwe kariery buduje się latami. Ludzie nie myślą o tym, że za zbyt szybką medialną karierą idzie ogromna ilość mentalnego brudu. Za mną nie ciągną się żadne brudy i złe doświadczenia. A na to, że więcej ludzi interesuje się różnymi pseudoartystami, nic nie poradzę.

Jeżeli to jest to coś, czego pragną masy, to taką papką medialną się je karmi. Proste.

W Stanach mówi się o tobie "polski książę". Co to dla ciebie znaczy?

- Mam ogromny dystans do tego, kim jestem i co robię. Nie pochodzę ze szlacheckiej rodziny, więc ten książę to abstrakcja. Brzmi jak chwyt reklamowy. Myślę, że to określenie wzięło się z tego, że zwykle śpiewam role arystokratów. Lubię na scenie stylowy kostium i odpowiedni gest. Bohaterowie, których gram, czyli Hrabia w "Weselu Figara", Don Giovanni, Eugeniusz Oniegin czy ostatnio Król Roger z opery Szymanowskiego, to ludzie z wyższych sfer, więc z tymi rolami jestem kojarzony.

Słyszałam, że zostałeś zauważony, dopiero gdy zacząłeś stawiać warunki. Gdy cicho i ciężko pracowałeś, nie byłeś szanowany?

- Nie zachowuję się jak rozkapryszona gwiazda, ale zawsze stawiam twarde warunki. Można powiedzieć, że moje życie jest bardzo nudne i trudne. Nudne, bo to ciągłe podróże, hotele, apartamenty, przeprowadzki, co może się wydawać bardzo interesujące, ale po 20 latach zaczyna wychodzić bokiem. Lubię, by w sytuacji stresu i zmęczenia wszystko było dograne na tip-top. Wcześniej pracowałem bardziej ambitnie, zdobywając angaże i budując swoją pozycję. Tuż po dwudziestce moje wyobrażenia o przyszłości były zupełnie inne. Plany, które miałem, popychały mnie do działania bardziej energetycznego. Teraz wyhamowałem. Karierę już zrobiłem, śpiewam główne role w największych teatrach na świecie. Wszystko, co w tej chwili robię, służy wyłącznie podtrzymaniu tego sukcesu. Oczywiście są nowe role, ale nawet gdybym ich nie włączył do repertuaru, to z tymi, które śpiewam obecnie, będę mógł przez kolejne 10 czy 15 lat egzystować i śpiewając je, bawić się razem z publicznością.

Twoje początki nie były najłatwiejsze? Przylatuje młody krakowianin na nowojorskie lotnisko i...

- Zostałem zaproszony na przesłuchanie do nowojorskiej Metropolitan Opera przez agencję Columbia Artists Management. Jej menedżerowie usłyszeli mnie w Wiedniu, gdzie zaczynałem właśnie europejską karierę. Dostałem wizę, przyleciałem i nocowałem w hostelu YMCA, jak przystało na studenta. Łatwo nie było, nie mówiłem zbyt dobrze po angielsku, nie rozumiałem, jak się tu pracuje, byłem przyzwyczajony do pracy w Polsce, czyli do zupełnego rozluźnienia dalekiego amerykańskiemu profesjonalizmowi. Przyjęto mnie do studium podyplomowego przy Metropolitan Opera. Musiałem uczyć się tekstów Szekspira, studiować angielski, włoski, niemiecki i jeszcze dwa, trzy razy w tygodniu miałem próby, a wieczorem spektakle. To była megapraca.

W tej chwili też nie jest lekko. Cały czas pracuję nad rolami, nowymi pieśniami, przygotowuję się do nagrania kolejnej solowej płyty. Poza tym coraz więcej wymaga się od artystów, którzy są na szczycie. Nie mogę sobie pozwolić na słabszy wieczór. Każdy występ musi być na maksymalnym poziomie, bo znaczna część spektakli transmitowana jest przez media. W Metropolitan Opera praktycznie nie ma spektaklu, który za sprawą mediów nie byłby bezpośrednio słyszany przez dużo większą publiczność niż ta, która jest obecna w teatrze.

Miałeś kompleks pochodzenia?

- Człowiek wyjeżdżający w młodym wieku z Polski do wielkiej metropolii nie wyzbędzie się tego. Nie pozbędzie się akcentu, a przede wszystkim kompleksów. Kompleksy i polskość są jak brat i siostra. My jesteśmy przesiąknięci chęcią bycia zakompleksionymi i na każdym kroku się na tym łapiemy. Ale wiem, że każda nacja ma swoje przywary, więc nie robiłbym z tego dramatu. Jedni mają kompleksy, inni są leniami, jeszcze inni nie lubią się myć.

Kilka lat temu na jednym z przyjęć pani ubrana w co najmniej sto tysięcy dolarów zapytała mnie, czy w Polsce mamy coca-colę. Wtedy zastanawiałem się, czy aż tak zły jest obraz Polski, czy aż tak wielka ignorancja owej damy.

Czego nie miały do zaoferowania Warszawa czy Kraków, że wybrałeś Nowy Jork?

- Dyscypliny, techniki, kontroli nauczyła mnie zagraniczna scena. Gdybym został, nie mógłbym doświadczyć tego, co pomogło mnie samemu określić się jako artyście i ocenić, kim jestem.

W Polsce realia są, jakie są. Nie ma znaczenia, czy zrobisz coś dobrze, czy nie zrobisz nic, bo i tak dostaniesz wynagrodzenie. Tylko wtedy jest się w stanie szanować to, co się tworzy, gdy pracuje się na samego siebie, na swoją własną karierę, a nie dla nie wiadomo kogo i nie wiadomo po co.

Uważasz, że kulturę wyższą w Polsce wciąż stawia się na marginesie?

- W Polsce w branży muzyki klasycznej, po pierwsze, brakuje odpowiednich krytyków, którzy mogliby napisać rzeczowo o młodych głosach, reżyserach operowych i spektaklach. Po drugie, brakuje menedżerów, którzy mogliby te osoby wypromować. Nie ma ani jednej solidnej agencji, która zrzeszałaby te talenty i wiedziała, co z nimi zrobić. To jest wszystko łapanka, przepychanka, wolnoamerykanka. Jedna wielka maszynka do mięsa mieląca tę całą strukturę i wydająca z siebie papkę, która jest nic niewarta. Tych najzdolniejszych, którymi moglibyśmy się pochwalić, mielibyśmy w świecie znacznie więcej, gdybyśmy mieli mecenasów, menedżerów, agentów. I to nie przypadkowych PR-owców, ale takich, którzy mieliby prawdziwe kontakty, znaliby się na repertuarze, mogli porozumieć w kilku językach obcych, którzy potrafiliby zadzwonić do każdego teatru i zarekomendować swojego podopiecznego. Którzy posiadaliby na tyle wiedzy merytorycznej, aby mieć siłę przebicia. Nie ukrywam, że marzy mi się stworzenie takiej kuźni talentów. Może kiedyś, może na emeryturze. I raczej w Polsce, w Stanach jest tego mnóstwo.

A może po prostu nie jesteśmy umuzykalnionym narodem? Może muzyka klasyczna nie ma dla Polaków znaczenia? Choć z drugiej strony był sezon, że w Metropolitan Opera śpiewało jednocześnie pięciu polskich śpiewaków. Poza tobą między innymi Aleksandra Kurzak czy Piotr Beczała. Skądś się ci ludzie jednak wzięli.

- Jesteśmy umuzykalnionym narodem, z tym że w trochę tandetnym stylu. Rosjanie śpiewają swoje romanse przy każdej okazji, mają piękne głosy, chodzą do opery, na balet. Anglicy i Niemcy kochają sztukę operową i w nią inwestują. Włosi znają każdą arię i śpiewają całe sceny z Pucciniego lub Verdiego. Natomiast my lubimy mniej ambitną muzykę. Wydaje nam się, że muzyka klasyczna to jest starość, przeszłość. Musi minąć trochę czasu, zmienić się pokolenie, mentalność. Coraz więcej młodych Polaków na szczęście wyjeżdża za granicę i obserwuje, jak żyją inni ludzie, jak się ubierają, co jedzą, że chodzą na koncerty i do teatru. Widzą, że można mieć inny kolor skóry, mieć inną orientację seksualną, można być wierzącym albo ateistą, a w tym wszystkim warto znaleźć to, co się kocha i lubi. A nie kochać i lubić to, co trzysta razy na dzień do znudzenia grają w radiu. Wierzę, że w przyszłości nasze społeczeństwo bardziej otworzy się na ambitną muzykę, w tym i klasyczną.

W wielu środowiskach wciąż panuje przekonanie, że do opery trzeba na sztywno, w smokingu i w sukni balowej, ale do Metropolitan Opera w Nowym Jorku zmierzają tłumy turystów w dżinsach, klapkach, z torbami zakupów. Nie irytuje cię to?

- Na Zachodzie opera rzeczywiście jest dla ludzi, a nie jedynie dla elit. I tak jest w dużych światowych metropoliach, gdzie publiczność jest bardzo zróżnicowana, a teatry wypełnione są do ostatniego miejsca. Ale to jest kwestia mentalności. Nie ma nic złego w sukni balowej, gdy się ją potrafi nosić w dobrym stylu. Na największe gale, premiery przychodzą ludzie bardzo elegancko ubrani, ociekając biżuterią, jednocześnie często nie mając zielonego pojęcia, na co przychodzą i kogo słuchają. Dopiero na kolejne spektakle, niepremierowe, przychodzi inna publiczność, która niekoniecznie w bogatym stroju, ale za to ze szczerym sercem i łakomym piękna uchem rozpoznaje wartość muzyki. Miejsca starczy dla każdego. Niech przychodzą ignoranci, niech przychodzą nowicjusze, dopóki się czegoś uczą i coś zapamiętają. W momencie gdy ignorancja przeistacza się w pasję, wszystko jest w porządku.

"Król Roger" Szymanowskiego odniósł ogromny sukces na festiwalu w Santa Fe, zebrał fantastyczne recenzje, choć guru amerykańskich krytyków Anthony Tomassini uznał, że reżyser spektaklu Stephen Wordsworth ma wobec ciebie niezły dług wdzięczności.

- "Król Roger" to jest dzieło, w którym trzeba naprawdę przemyśleć, co się chce pokazać. Libretto jest bardzo niejasne i dające możliwość wyreżyserowania praktycznie wszystkiego. To może być spektakl o religii, spektakl polityczny, a nawet stricte seksistowski.

Stephen Wordsworth pokazał człowieka poszukującego samego siebie, niezastanawiającego się nad tym, czy ktoś go zrozumie. Skupił się na wnętrzu króla, jego seksualności, jego rozpadzie psychicznym, co dla mnie było absolutnie porywające, bo ja kocham dłubać w psychice ludzkiej i przy okazji poznawać samego siebie. Ja się wtedy spełniam. Te spektakle zaczynają mieć wtedy prawdziwy sens, swoją własną, niepowtarzalną aurę. Tu reżyser miał klarowną koncepcję, a jednocześnie dał mi wolną rękę w kreowaniu postaci.

Na czym polega moc Szymanowskiego? Czy jest bliski Amerykanom, bo porusza kwestie seksualności? Religijności? Tematy, których ze względu na polityczną poprawność się nie porusza?

- Właśnie dlatego uwielbiam tych tematów dotykać, szczególnie tutaj. Na większość tematów wypowiadam się zwykle dość kontrowersyjnie, lubię ludzi poruszać. Taka intensywna rozmowa zostaje w głowach na dłużej niż taka gadka o niczym nad ciasteczkiem w barze. Jeśli już zdzieram gardło na dyskusji, to rozmawiajmy o prawdziwych, ważnych sprawach. Taki jest Szymanowski. Oferuje genialną muzykę porównywaną z twórczością największych kompozytorów światowych. Do tego porusza bardzo trudne tematy kulturowe. Homoseksualizm samego Szymanowskiego i Iwaszkiewicza pozostaje do dziś tematem tabu, a ''Król Roger'' jest tego dowodem jako psychologiczne studium mężczyzny targanego nieukierunkowaną, niejednoznaczną seksualnością. Płonie tematami tabu i ja ten płomień będę podsycać. Będę stał murem za Szymanowskim i za artystami, którzy burzą stereotypy i zmuszają do otwartego myślenia.

O którego polskiego kompozytora chciałbyś jeszcze powalczyć, zaśpiewać go na światowych scenach?

- "Król Roger" jest moim najnowszym oczarowaniem. Śpiewałem go już w Paryżu, Madrycie, w Santa Fe i w Bilbao w nowej produkcji Michała Znanieckiego, a potem w Londynie. "Król Roger" to jedyna polska opera, którą znam i która w moim mniemaniu nadaje się do tego, by ją pokazać światu. Wiem, że Krzysztof Penderecki napisał kilka bardzo ciekawych oper, ale jest to muzyka zdecydowanie współczesna i trudniejsza w odbiorze. A u Szymanowskiego jest wiele pięknej, romantycznej, melancholijnej nuty. Moniuszko, niestety, nie wchodzi w grę, bo jest odbierany bardziej jako operetka. I temat nie ten, bo taki polski, trochę zaściankowy. Muzyka w niektórych momentach piękna, ale w niektórych tak słaba, że trudno się do niej przekonać samemu wykonującemu, a co dopiero słuchającemu. Szymanowski jest polski, ma fajne nazwisko, stworzył wspaniałą, niemal ezoteryczną muzykę, jest wyrazisty i takie rzeczy są chciane, pożądane, nieznane.

Jakiej muzyki słuchasz prywatnie?

- Nauczyłem się cenić głosy operowe. Ubóstwiam soprany, ich niesamowitą skalę, te najwyższe nuty i czystość dźwięków. Lubię też lounge, house, electro-jazz. Dozuję sobie w dużych dawkach muzykę elektroniczną, która wyrzuca mnie z orbity normalności w totalną przestrzeń. To jest muzyka, która mnie porusza do głębi. Jeśli uda mi się znaleźć w internecie utwór z niesamowitą sekcją perkusyjną i potężną dozą elektroniki, to łzom nie ma końca.

Za tobą nagranie pierwszej solowej płyty "Slavic Heros", główna rola w operze Szymanowskiego, postać stworzona dla ciebie. Niedawno skończyłeś 40 lat. Co jest przed tobą?

- Chciałbym osiągnąć równowagę pomiędzy życiem zawodowym a prywatnym, mniej śpiewać, co brzmi paradoksalnie, bo u wielu moich kolegów śpiewanie dominuje w życiu i pożera ich dokumentnie. Ja się już naśpiewałem. Udało mi się osiągnąć w życiu więcej, niż zamierzałem, najwyższy czas zwolnić. Takie było moje założenie, żeby intensywnie pracować, póki mi się bardzo chce, kiedy mam ten młody pęd za odkrywaniem. Teraz już ten pęd się "wypędził" i wolę truchtem. Marzę o świętym spokoju.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji