Artykuły

Michał Żebrowski

- Atutem teatru prywatnego jest możliwość współpracy praktycznie z każdym. Państwowe teatry tak naprawdę dostosowują repertuar do możliwości obsadowych swojego zespołu. W wielu wypadkach to mało korzystne rozwiązanie dla potencjalnych widzów - mówi MICHAŁ ŻEBROWSKI, dyrektor Teatru 6. Piętro w Warszawie.

Aktor, ojciec, biznesmen. Sensacyjny "Sęp", w którym zagrał główną rolę, to jedna z głośniejszych premier stycznia. Spotykamy się na śniadaniu. Nasz rozmówca zamawia musli i kanapki z łososiem.

Czy to typowe śniadanie Michała Żebrowskiego?

- Jadam to, na co mam ochotę. Chyba że jestem na diecie. Rezygnuję wtedy z mąki i cukru w jakiejkolwiek postaci. Przez pierwszy tydzień wchrzaniam warzywa i owoce. Ile wlezie! Następnie jem to samo, ale już regularnie, w ramach śniadania, obiadu i kolacji. Potem żołądek się zaciska i czuje się oczyszczenie wewnętrzne i umysłowe: zaczyna się to lubić. Ze wstrętem odnosi się do propozycji słodzenia herbaty czy kawy, wypadu na ciastko, o zjedzeniu pajdy chleba nie wspominając. Przerabiałem to przy filmie "Kto nigdy nie żył" Andrzeja Seweryna. Skutecznie.

Widać, że i do roli w "Sępie" przygotowywał się pan fizycznie.

- W zawodzie aktora fajne jest to, że czy chcesz - czy nie chcesz - trzeba dbać o zdrowie. Rzeczywiście schudłem 10 kilo. Przez kilka miesięcy ćwiczyłem z dawnym trenerem na hali bokserskiej.

Był pan bokserem?

- Trochę trenowałem na Gwardii pod okiem Pawła Skrzeczą. Jako dzieciak spędzałem dużo czasu na boisku. Na podwórku, wiadomo, różne sytuacje się zdarzały. Umiejętność wychodzenia z opresji to był kumpelski sznyt chłopaka ze Starówki! Potem stałem się studentem zaczytanym w Tołstoju, Dostojewskim i Lermontowie, więc instynkty zostały poskromione - na rzecz bycia herosem sceny (śmiech). Kondycja trochę podupadła. Następnie jako Skrzetuski i Wiedźmin musiałem podciągnąć się fizycznie, jeździć konno. No ale to było już jakiś czas temu. W małżeństwie, jak wiadomo, mężczyzna nabiera kilogramów. Teraz zszedłem do 87 i staram się to utrzymać. Bardzo nie lubię, jak waga pokazuje więcej.

Dziennikarze nie mieli jeszcze okazji zobaczyć "Sępa". Pan jest bohaterem tytułowym...

- To ksywka najlepszego z najlepszych, asa wydziału wewnętrznego policji.

Czyli będzie przełamanie emploi? W thrillerze sensacyjnym pana nie widzieliśmy.

- Przełamanie nastąpiło u Agnieszki Holland w "Janosiku". Była pierwszym reżyserem, która powiedziała: "Pan gra zawsze takich, którym się ufa. U mnie zagra pan zdrajcę". Bardzo lubię czarne charaktery. Doktor Falkowicz z "Na dobre i na złe", dający upust złym instynktom, wieńczy ten etap. Ale to prawda - w takiej produkcji jak "Sęp" jeszcze nie grałem. Mój wspólnik, współdyrektor Teatru 6. piętro, przyjaciel, a zarazem scenarzysta i reżyser "Sępa" Eugeniusz Korin, już dawno stwierdził, że brakuje mi roli w thrillerze czy sensacji. Żaden inny gatunek nie jest tak kochany przez kino. Usiadł i w pół roku napisał scenariusz. Eugeniusz w ten sposób zadebiutuje w kinie, będąc już dojrzałym artystą znanym z wybitnych dokonań teatralnych. Scenariusz powalił mnie na kolana, szybko znaleźli się producenci. Warto podkreślić, że w PISF-ie zdobył prawie maksymalną, liczbę punktów. Ale o samym scenariuszu mam zakaz mówienia zbyt wiele.

To takie ważne, by nie zdradzać szczegółów?

- Intryga jest tu głównym walorem. Myślę, że będzie testem na inteligencję widza. W polskim kinie brakuje takich scenariuszy. Aktorzy często narzekają na planie, poprawiają. Teraz dostaliśmy dzieło, do którego trudno się przyczepić. Stąd taka obsada. Seweryn, Olbrychski. Fronczewski, Grabowski, Dereszowska, Baka, Makuszyński. Przybylska...

Darzy pan reżysera sporym zaufaniem. Jak pan wspomniał, to jego debiut kinowy. "Wiedźmin" też był debiutem... Jak pan patrzy na tę produkcję po latach?

- Miałem wielką satysfakcję z grania. "Żebrowski Wiedźminem? To Zinedine Zidane powinien wystąpić, nie ten laluś" - mówili fani na forach. Ci sami internauci w trakcie zdjęć przyjechali na plan i gratulowali mi roli. Młodzi taksówkarze często mówią mi: "Panie Michale, szacun za Wiedźmnia". Pamiętam spotkania z Jackiem Wysockim, ośmiodanowym mistrzem aikido. Przygotowaliśmy 36 układów walk. Oczywiście, ja tylko szarpałem za rękawy a fachowcy nade mną fruwali - wyglądało bardzo efektownie. Po premierze dostałem list od Sapkowskiego, który szczerze podziękował mi za rolę. Natomiast prawdziwą, nagrodą za tę rolę, przerastającą nawet Oscara, jest autentyczny zachwyt i podziw mojego dwuletniego syna, dla którego jego tata-Wiedźmin jest superidolem.

Bawi się pan jeszcze w aikido?

- Mój wujek kardiolog powiedział, że mężczyzna po czterdziestce powinien pół godziny dziennie grać w ping-ponga. W dodatku nie na punkty. Jestem typem, który w sporcie rzuca się na nowe zadanie, pracuje pół roku bardzo intensywnie, osiąga pożądany efekt i... Niestety, spoczywa na laurach, rozluźnia się. Ciężko mi zachować codzienną dyscyplinę na dłużej. To monotonne. Do tego lubię czytać, lubię szachy. Na szczęście lubię też spacery z dzieckiem. I góry. Pracę w ogrodzie, rąbanie drewna, a przede wszystkim lubię tańczyć. Do zachowania formy nie trzeba koniecznie przerzucać kilogramów na siłowni. Staram się więc ruszać, żeby nie stetryczeć. I żeby jakoś prezentować się przy mojej o 15 lat młodszej żonie.

Jak się poznaliście?

- Uczyliśmy się razem angielskiego. Potem wpadliśmy na siebie po trzech latach. Teraz jestem szczęśliwym mężem i ojcem, z niezłym angielskim (śmiech).

Angielskiego uczyła przyszła żona. Kto naucza ojcostwa?

- Ojciec. Chcę być taki, jaki był - i jest - mój tata.

Nagrał pan kilka baśni i bajek. Andersen, Brzechwa. Gotowe słuchowisko dla syna...

- Nie jestem aż takim kabotynem, by puszczać to dziecku! Wymyślam mu własne historie.

Sporo czasu spędził pan u naszych wschodnich sąsiadów.

- Na planach w Rosji i na Ukrainie. Chyba trochę za dużo. Zaczęło się od lego, że Krzysztof Zanussi polecił mnie do "Roku 1612" Władimira Chotinienki. Rolę hetmana Kibowskiego zagrałem chyba zadowalająco, bo posypały się inne propozycje. Niedawno miałem kolejną, chodziło o jakiś film o wikingach. 120 dni zdjęciowych. To wielki rynek, 300 produkcji rocznie. Kino komercyjne, festiwalowe, eksperymentalne, jest w czym wybierać. Musiałbym się jednak pewnie przeprowadzić do Rosji, a nie mam na to ochoty. Polska rozwija się dynamicznie, a do tego od trzech lat jestem dyrektorem naczelnym Teatru 6.piętro.

Co nowego słychać na 6.piętrze?

- Niedawno mieliśmy głośną premierę "Boga mordu" w reżyserii Małgorzaty Bogajewskiej. To sztuka Yasminy Rezy, którą Polański zekranizował jako film "Rzeź". W obsadzie Anna Dereszowska, Jolanta Fraszyńska, ja i Cezary Pazura, który swoją rolą w tym przedstawieniu przebojowo powraca na deski teatralne po 18 latach! Warto zobaczyć.

Większość obsady Teatru 6.piętro stanowią gwiazdy.

- Jesteśmy im za to bardzo wdzięczni. Status gwiazdy, szczególnie w teatrze, zawdzięcza się talentowi i ciężkiej pracy. To wyróżnienie, że artyści cieszący się uznaniem widowni wybierają nasz teatr. Przekonujemy naszą widownię również do osób zupełnie póki co nieznanych, ale nie mniej uzdolnionych. Przykładem była realizacja "Maszyny do liczenia" z najzdolniejszymi studentami polskich akademii teatralnych. Niektórzy z tych młodych aktorów występują u boku gwiazd w kolejnych naszych produkcjach, takich jak "Central Park West", "Chory z urojenia", czy "Fredro - dla dorosłych mężów i żon". Najciekawsze jest połączenie kilku pokoleń aktorskich pod batutą wybitnego reżysera z dobrym gustem. Tytuły, które wymieniłem, są tego przykładem.

Nie jest pan fanem teatrów państwowych...

- Atutem teatru prywatnego jest możliwość współpracy praktycznie z każdym. Państwowe teatry tak naprawdę dostosowują repertuar do możliwości obsadowych swojego zespołu. W wielu wypadkach to mało korzystne rozwiązanie dla potencjalnych widzów. Wydaje mi się. że w nowoczesnym państwie fundusze na kulturę powinny iść za celami czy konkretnymi wydarzeniami, a nie za tak zwanym funkcjonowaniem placówek. Wzorcowe kraje utrzymują tylko budynek państwowy - dbają o to, aby były prąd i woda, by tynk nie odpadał ze ścian. Natomiast twórczość artystyczna jest realizowana z pieniędzy prywatnej firmy, która podpisuje z miastem kontrakt na wystawienie konkretnych tytułów z udziałem konkretnych artystów. Państwo powinno mieć możliwość - ale nie obowiązek wspierania projektu artystycznego, jeśli uzna go za interesujący czy pomocny w pełnieniu tak zwanej misji. Takie rozwiązanie, w którym producent bierze na siebie odpowiedzialność finansową mobilizuje do utrzymania odpowiedniego poziomu wystawianych sztuk. Do jakości, która ma wprowadzać widzów w zachwyt, by dobrowolnie wspierali teatr, płacąc za bilet. Teatry dotowane tej odpowiedzialności są praktycznie pozbawione, bo dotacje przyznawane są im nieustannie. Produkowanie spektakli w takich warunkach jest bardzo wygodne, lecz dla widza nie zawsze satysfakcjonujące.

Ciężko się nie zgodzić. Jednak dyrektorzy teatrów państwowych, z którymi prowadził pan głośną polemikę, znaleźli kontrargument.

- Taki, że odebrałem wykształcenie w akademii państwowej, za państwowe pieniądze i mam z tego tytułu wobec państwa dług. Zatem kontrargumentuję. Co roku "Wprost" drukuje listę stu najbogatszych Polaków. Zdecydowana większość tych ludzi również uczyła się w kraju i za darmo. Dziś tworzą przedsiębiorstwa, miejsca pracy, produkty. Odpowiadają za rozwój Polski. Czy oni również mają spłacać jakiś dług?

Występował pan na wielu scenach warszawskich. Czy praca nad spektaklem w teatrze państwowym wygląda inaczej niż w prywatnym?

- Nie ma reguły. Istnieją dobrze zarządzane teatry państwowe i nieudolnie zarządzane teatry prywatne. Natomiast zasadnicza różnica polega na tym, że w teatrze prywatnym przy pracy nad spektaklem spotyka się grono artystów z całej Polski, specjalnie do tego spektaklu powołane. Umożliwia to aktorom granie tylko takich ról, w których naprawdę się zakochują. Przyjmują propozycję, jeśli mają poczucie, że dana rola ich rozwija, a jej granie w takim a nie innym gronie będzie dla nich przyjemnością, a nie tylko obowiązkiem wynikającym z etatu.

Którą ze swoich wielkich ról uważa pan za tę "naj"?

- Najbardziej wartościowym filmem dla mnie były "Pręgi" Magdaleny Piekorz. Ale wszystkie tytuły, które przyniosły mi popularność i opłaciły się producentom, wspominam jako wspaniałe przygody. Jestem zadowolony z miejsca, w którym znajduję się zawodowo i prywatnie.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji