Artykuły

Aktorskie boksowanie

- Po pierwszym publicznym pokazie spektaklu usłyszałem, że udało mi się sportretować nie tylko młodego dziennikarza, ale przede wszystkim młodego Izraelczyka - rozmowa z MARCINEM HYCNAREM przed premierą "Rzeczy o banalności miłości" w Teatrze TV.

Jan Bończa-Szabłowski: Pana rola w "Rzeczy o banalności miłości", której premiera odbędzie się w poniedziałkowym Teatrze Telewizji mocno dotyka sprawy moralności mediów, wkraczanie w sferę prywatności postaci publicznych, a także dziennikarskiej prowokacji dla osiągnięcia celu. Jak pan na to patrzy jako aktor?

Marcin Hycnar: Staram się być jak najdalej od tego.

Udaje się?

- W jakiejś mierze tak. Choć sam fakt uprawiania tego zawodu, a więc obecność w teatrze a zwłaszcza w filmie czy serialu wiąże się z obowiązkiem spotkań i udzielania wywiadów. Nie podchodzę do tego ze zbytnim entuzjazmem, ale traktuję po prostu jako zobowiązanie promocyjne. Co do wkraczania mediów w życie prywatne aktorów czy znanych ludzi, ubolewam, ale takie są czasy. Paradoksem jest to, że niektórzy tzw. "celebryci" sami prowokują takie sytuacje chcąc się utrzymać na fali. Brną w te romanse z mediami nie zdając sobie sprawy, że wcześniej czy później obróci się to przeciw nim samym.

A jak ocenia pan postępowanie swojego bohatera młodego dziennikarza Michaela Ben Szakeda?

- Moja postać ma dostarczyć widzom pewnego dreszczyku emocji, więc nie mogę mówić o niej za dużo. Na pewno mój bohater dosyć obcesowo poczyna sobie z Hanną Arendt, osobą o ugruntowanej pozycji. Można nie zgadzać się z jej poglądami mieć inne zdanie na szereg spraw, ale choćby z racji wieku należy się jej szacunek.

On jest przekonany, że każda metoda jest dobra, by dotrzeć do celu...

- Tak. Chce ujawnić prawdę za wszelką cenę. Ten młody człowiek przekonany, że działa ze szlachetnych pobudek jest dosyć bezlitosny dla swej rozmówczyni. Bez większych skrupułów dotyka spraw dla niej bolesnych i, mam wrażenie, bez cienia empatii, nacina rany dopiero co zabliźnione. Po pierwszym publicznym pokazie spektaklu usłyszałem, że udało mi się sportretować nie tylko młodego dziennikarza, ale przede wszystkim młodego Izraelczyka. Dowiedziałem się, iż taka postawa roszczeniowa, że nam się coś należy bywa charakterystyczna dla młodych ludzi, którzy tam się wychowali i czasem przyjeżdżają do Polski, czy też do innych krajów. Ale ten stosunek mego bohatera do Hanny Arendt i styl prowadzenia z nią rozmowy pewnie ma także w sobie coś z dzisiejszego dziennikarstwa śledczego czy tabloidowego.

W "Rzeczy o banalności miłości", wygląda pan jak nie znoszący sprzeciwu inscenizator, który próbuje wyreżyserować swoją rozmówczynię.

- Coś takiego w charakterze tej rozmowy na pewno jest. On próbuje tak pokierować tą rozmową, by zeszła na interesujące go tory...

Pewnie byłoby trudniej zagrać panu tę rolę ze swoją dawną profesor Teresą Budzisz-Krzyżanowską, gdyby był Pan początkującym aktorem....

- Nawet po latach to zawsze jest dziwna i wyjątkowa sytuacja. Już kilka razy miałem okazję grać z moimi profesorami. Z każdym następnym spotkaniem jest trochę łatwiej. Tym bardziej, że pani profesor była partnerką, w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, na której doświadczeniu mogłem polegać.

Michael Ben Szaked to kolejny młody buntownik, którego ma pan okazję grać. Innym jest choćby Artur w wyreżyserowanym przez Jerzego Jarockiego "Tangu" Mrożka pokazywanym niedawno w Teatrze Telewizji. Miałem wrażenie, że ten rewolucjonista trochę się łamie. Czuje, że bardziej musi się buntować, niż tego chce...

- Nieszczęściem Artura jest fakt, iż jego rodzice w pewnym momencie dziejów tak się zbuntowali, że dla niego nie została już żadna norma, przeciwko której można się jeszcze buntować. On już nie występuje przeciwko jakiemuś porządkowi tylko przeciwko braku porządku. I w tym tkwi jego dramat. Artur nie ma sprecyzowanego wroga. Wszystko poszło tak daleko, ten rozkład, dekadencja, że teraz wszystko wolno. Wszystko jest możliwe.

A pan miał okazję zbuntować się przeciwko jakiejś wizji reżysera?

- Oczywiście, że tak. Jeżeli myśli się o aktorstwie w sposób twórczy, a tak się staram, to jest ono zawsze w jakimś stopniu boksowaniem się z drugą osobą. Nie mówię tu tylko o konfliktach, które się zdarzają, lecz także o takim twórczym fermencie, wspólnym pisaniu, zaskakiwaniu się nawzajem, proponowaniu jakichś dopełniających się czasem wizji. Sztuka to jest bardzo żywa tkanka.

To "boksowanie" było także z Jerzym Jarockim np. w przypadku "Tanga"?

- Bywało. Zespół aktorski "Tanga" miał na przykład wątpliwości czy aż tak radykalne cięcie groteski, tych słownych żarcików, które Mrożek proponuje, nie będzie jednak zubożeniem sztuki. Rewolucja rewolucją, bunt buntem, ale jednak ta forma groteski była immanentną częścią sztuki i czemuś służyła. Jarocki powoływał się na analizy Jana Błońskiego, jego korespondencję z Mrożkiem, mówił, że "Tanga" śmieszne i groteskowe już były. W dzisiejszych czasach trzeba opowiedzieć to inaczej. Bo to wcale nie taka zabawna sztuka, skoro na końcu są dwa trupy...

"Tango" do dziś grane z powodzeniem w Narodowym robi rzeczywiście wrażenie, podobnie jak niezwykle współcześnie brzmi niegrana od lat a wystawiona także w Narodowym "Kreacja" Iredyńskiego. Świetnie wpisała się w dzisiejszy świat celebrytów, pozornych wartości, który stwarza telewizja.

- Przerażający jest świat, w którym absolutnie wszystko jest produktem. Właściwie sztuka jako taka nie jest istotna, nieważny jest talent, szczerość, czy zdolność trafienia do emocji odbiorcy. Ważne są tylko prawa rynku. Takim cynikiem jest grany przeze mnie Pan. Myślę, że ciekawym zabiegiem reżyser Bożeny Suchockiej było odwrócenie wieku bohaterów. Myślę, że to było kluczowe dla nadania współczesnego wymiaru historii napisanej przez Iredyńskiego.

Aktorstwo jest pana wielką pasją. Dopełnieniem ma być reżyseria?

- Amatorsko zajmowałem się nią jeszcze przed studiami aktorskimi. Decydując się na aktorstwo uznałem, że wolę się zajmować swoim poletkiem niż brać odpowiedzialność za całość przedsięwzięcia. Po paru latach praktyki pomyślałem sobie, że jednak tęsknię za braniem odpowiedzialności za całość i mając różne doświadczenia w pracy z reżyserami, uznałem, że ja także chcę i mogę opowiadać ludziom ciekawe historie. Joanna Szczepkowska w spektaklu Agnieszki Glińskiej "Lulu na moście " grała aktorkę, która postanowiła zająć się reżyserią. Jej postać zapytana o powód takiej decyzji, odpowiadała: "Z próżności. Kiedy byłam aktorką, to brałam udział w bajkach innych ludzi. Teraz postanowiłam sama tworzyć bajki." I chyba coś w tym jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji