Antywojenna demonstracja w Teatrze Powszechnym
Przedwakacyjną premierą Teatru Powszechnego, który już w sierpniu kończy swój urlop, są "Ostatnie dni ludzkości" austriackiego autora, Karla Krausa.
Przedsięwzięcie to już na wstępie wydawało się karkołomne, zważywszy, że niejednorodny materiał dramaturgiczny liczył sobie osiemset stron. Za życia autora, począwszy od 1923 roku wystawiano kilkakrotnie jedynie epilog sztuki, co Kraus rekompensował sobie odczytywaniem w czasie wykładów wielu fragmentów swego dzieła z ekspresją na tyle silną, jak zapewniają świadkowie, że nigdy w całości nie wystawiona sztuka obrosła z czasem legendą, kusząc śmiałków do porwania się na ten gigantyczny tekst.
"Ostatnie dni ludzkości" zgodnie z ambicją autora miały się stać zarówno przerażającym, jak i satyrycznym obrazem I wojny światowej. Grozę, jak nietrudno si,ę domyśleć, miał wywoływać dramat bezmyślnie wysyłanych na śmierć ofiar i ich rodzin. Zaś przedmiotem karykatury uczynił Kraus generałów tej wojny i jej mocodawców, dla których pierwszorzędną sprawą były cyniczne przetargi i lukratywne kariery, zależne od sprytu i bezwzględności.
Gdzieś w tle toczy się jakieś życie, w kabaretach próbuje się zagłuszyć huk armat, spragnieni wrażeń reporterzy preparują korespondencje wojenne - zgodnie z wolą redakcyjnych szefów.
Dziś, gdy świat daleki jest od opamiętania, gdy teatrum wojny wkracza do naszych mieszkań na odległość telewizyjnego ekranu, pomysł Piotra Cieślaka, współadaptatora i reżysera "Ostatnich dni ludzkości", pokazania tego tekstu współczesnej widowni wydaje się być jak najbardziej na czasie.
A jednak spektakl nie okazał się sukcesem teatru. Sztuka balansując między patosem a groteską nie wzrusza, nie wstrząsa, nie oburza. Dlaczego? Czy zawiodła zastosowana z konieczności metoda pars pro toto?
Czy można było dokonać lepszego wyboru, by powstał zwarty myślowo obraz, czy może tekst jest po prostu niesceniczny?
Tak czy inaczej spektakl ma nastrój jakiejś gigantycznej akademii, ale ten "protest song" pozostawia nas obojętnymi. Wyłapujemy poszczególne myśli, w których dźwięczy "szlachetny kruszec prawdy", ale ostatecznie giną one w inscenizacyjnej machinie. Jest wiele ciekawych, choć nie do końca wykorzystanych epizodów, jest jednak także kilka świetnie zagranych ról, by wymienić choćby kreacje Ewy Dałkowskiej czy Władysława Kowalskiego jako Malkontenta. Ten ostatni stanowi porte parole autora, przerażonego obłędem wojennym i wydawać by się mogło, że jego dialog z tzw. patriotą czy wykrojony z tekstu monodram w wykonaniu Władysława Kowalskiego zawierałby więcej ważkich prawd i ekspresji niż ten rozpisany na głosy fresk.
A szkoda! Zamiar był szlachetny!